Mądra Księga powiada: „Gdy mówisz – zniżaj głos, gdy rozmawiasz, rozglądaj się, kto za tobą stoi, uważaj nawet na ścianę, którą masz przed sobą. Bo gdy się potkną nogi, można się podnieść, gdy język się potknie – przepadłeś…”. Niech mi wybaczy znakomity Ryszard Marek Groński, iż na potrzeby tego tekstu posłużyłem się cytatem, którym on przyozdobił jeden ze swych felietonów we wrześniowej „Polityce”. Bardzo mi to uniwersalne przesłanie przypadło do gustu i nie umiałem się oprzeć!
Adam Żyliński
Odpowiedzialności za głośno wypowiedziane (lub napisane) słowo powinniśmy uczyć się bez wyjątku wszyscy. Odwieczny to postulat dramatycznie wołający o podwyższenie standardów w międzyludzkich relacjach. Strzępienie języka po próżnicy sieje spustoszenie wszędzie – na klatkach schodowych wielorodzinnych budynków i na kameralnych osiedlach, na produkcyjnej hali i w urzędniczych pokojach, w szkolnej ławce i podczas powrotu z kościoła. Najbardziej uwielbiamy dokonywać oceny bliźniego – znacznie gorzej nam idzie, gdy chcemy ogarnąć jakieś zjawisko czy społeczny mechanizm…
Kiedy natrafimy na zdarzenie przesiąknięte wieloma wątkami, na atmosferę niedopowiedzeń, na deprymującą złożoność problemu – gubimy się i rozpaczliwie szukamy prostych rozwiązań. I wówczas lekarstwem na całe zło staje się nasza przemożna potrzeba zdyskredytowania drugiego człowieka – dokładniej tego, który uruchomił jakiś przekaz i oczekiwał w konsekwencji otwartego dialogu, śmiałej wymiany poglądów.
Arsenał środków pozwalających na ucieczkę od uciążliwej szermierki na argumenty zawsze pozostaje imponujący. Można komuś zajrzeć do domowych garów, obwąchać jego krewnych i przyjaciół, pokusić się o psychologiczne studium wybranego delikwenta, oczernić go w bardziej lub mniej dyskretny sposób i posłużyć się wreszcie najbardziej sprawdzoną metodą – plotką, która jak stare porzekadło głosi: wróblem wylatuje, a wołem powraca.
Każdy sposób jest dobry, byle uniknąć trudnej dyskusji o konkretnym wydarzeniu, stylu działania, niefortunności postępku. Znacznie raźniej poczujemy się, gdy dziarsko zaatakujemy nie to, co zostało powiedziane, tylko tego, kto to „coś” powiedział. Jeśli dzieje się tak w ściśle określonym środowisku np. kręgu rodzinnym, w zamkniętej przestrzeni zakładu pracy, w obrębie osiedla, to dajmy sobie spokój. Nic nam do tego. Wszak we współczesnym świecie największą zdobyczą stało się słodkie uczucie osobistej wolności. Dzięki temu każdy z nas dokonuje indywidualnych wyborów – jak chce przejść przez życie, jak zbuduje sobie relacje z innymi, jaką będzie miał reputację i jakie wspomnienie po sobie pozostawi. Dlatego odpuśćmy ludziom, którzy chcą – na zasadzie wzajemności – funkcjonować w oparach rozplotkowania, pośród wymiany ciosów poniżej pasa przeplatanych nadmierną skłonnością do obrażania się i nadąsania przy każdej okazji.
Niestety, swobodne traktowanie pojęcia „wolność osobista” gwałtownie traci na atrakcyjności, gdy nieszczęśliwie się przydarzy, iż jakiś mętnego pokroju, zaprawiony w niemerytorycznych bojach osobnik przedrze się – przypadkowo lub świadomie – do publicznego działania. My wszyscy stajemy się wówczas – czy tego chcemy, czy też nie – mimowolnymi obserwatorami a często uczestnikami zawstydzającego widowiska. Przedstawienia prezentującego nieustanne próby spychania ludzkiego zbiorowiska w objęcia zatęchłego zaścianka. Bo jeżeli paskudna intryga, nierzetelność wypowiedzi, obmawianie drugiego człowieka, uporczywe poszukiwanie haków na sąsiada ma miejsce w mikroskopijnej społeczności, skupionej pod jednym dachem lub na pojedynczej ulicy, będzie to bilans zamknięty – obliczony na kilka czy kilkanaście osób. I każdy, kto nie chce godzić się na taki stan rzeczy, może, z hukiem czy po cichu, tak zadżumione środowisko opuścić. W sensie dosłownym lub metaforycznym.
Kiedy jednak utalentowany wirtuoz w skłócaniu i napuszczaniu jednych na drugich, w przekłamywaniu faktów i unikaniu rzeczowej dyskusji staje się funkcjonariuszem publicznym – nieuchronnie przyjdzie nam zderzyć się z tym koszmarnym zjawiskiem. Taki ktoś osiąga znaczne wpływy, uzależnia innych od siebie, łamie ludzkie charaktery, konsekwentnie wytwarza klimat niepewności i zastraszania.
I wszędzie go pełno. W mediach, na oficjalnych uroczystościach, na imprezach masowych. W każdej sytuacji uruchamia frontowe komunikaty przeładowane propagandowym banałem, zdumiewającym bezmiarem bezczelności.
Tak oto powstają dwa równoległe światy – ten wirtualny, w którym wygodnie posadowił się publiczny krętacz i ten rzeczywisty, przeznaczony dla coraz bardziej sfrustrowanej i zdezorientowanej, szeroko rozumianej społeczności.
I niech nikomu się nie wydaje, że może przed tym uciec, ogłosić wewnętrzną emigrację i głośno zakomunikować: a co mnie to wszystko obchodzi?! Prędzej czy później każdego z nas dopadnie – pośrednio czy wprost – katastrofalny skutek fatalnego stylu uprawiania publicznej działalności przez kogoś, kto za nic ma społeczną konsultację, analizę różnorakich opinii i zachowanie przejrzystości w podejmowanych, przez siebie, decyzjach.
Pisząc o obecności w politycznym działaniu osobliwych charakterków, również i takich, co to nie cofną się przed żadną nikczemnością, by ukryć swą niekompetencję i brak przygotowania do publicznej służby, chciałbym pobudzić wśród czytających zmysł obserwacji. Namówić jak najwięcej osób do bacznej uwagi, kiedy przypadnie im w udziale możliwość odbycia spotkania z osobą publiczną. Obojętnie, kto to będzie i w jakich okolicznościach to spotkanie nastąpi. Istotnym pozostanie to, co od tego kogoś usłyszymy.
Jeśli będzie rozprawiał o problemach, używał siły własnych argumentów, by przekonać słuchającego do swych racji – potraktujmy takiego dyskutanta z szacunkiem, niezależnie od tego, czy się z jego sposobem rozumowania zgadzamy czy też przedstawiona logika wypowiedzi jest dla nas nie do przyjęcia. Kiedy jednak nasz ważny rozmówca nie odniesie się do sedna sprawy, a w zamian uderzy w konfidencjonalny ton i pełnymi wiadrami rozpocznie wylewać pomyje na głowy nieobecnych – potraktujmy go z niesmakiem, zdyskwalifikujmy jako osobę publiczną raz na zawsze.
Uczyńmy to w najbardziej dogodnym momencie – przy wyborczej urnie. To jedyny sposób, by eliminować z życia publicznego ludzi, którzy tworzą zamęt wokół siebie, krzywdzą innych, nie potrafią działać dla dobra wspólnego i najwyraźniej nie mogą wbić sobie do głowy zawartej w Mądrej Księdze przypowieści – o potykaniu się nóg i o języka potknięciu…
ADAM ŻYLIŃSKI