Na ostatnim w 2009 roku posiedzeniu sejmu wyraźnie można było odczuć przedświąteczną atmosferę. Uroczyste spotkania wigilijne w klubach, dzielenie się przez posłów i senatorów opłatkiem z prymasem, marszałkiem sejmu i członkami rady ministrów to coroczne standardy przy Wiejskiej. Najciekawiej było jednak ostatniego dnia. Przyjmowaliśmy budżet państwa na rok 2010. Dyskusje nad budżetem to, od pierwszych wolnych wyborów, wielogodzinny, męczący spektakl popisów parlamentarzystów. Setki poprawek poparte rozdzierającą histerią wnioskodawców od wielu lat składają się na niezbędne do odegrania teatrum, którego przesłanie wcale nie jest skierowane do autorów budżetu – ma je usłyszeć przede wszystkim wyborca. Tym razem było zupełnie inaczej...
Adam Żyliński
Trwające praktycznie od poniedziałku, wyjątkowo długie posiedzenie Sejmu; w tle pierwszy, ostry atak zimy, który zgodnie z polską tradycją sparaliżował wszelkie w naszym kraju połączenia; z każdą godziną, coraz bardziej wyczuwalny na sejmowych korytarzach bożonarodzeniowy klimat – wszystko to powodowało, że tylko najwięksi desperaci, przy zdecydowanej dezaprobacie sali, odważyli się na budżetowe harce. Wiele stronic poprawek i wniosków mniejszości zostało przegłosowanych w niespełna półtorej godziny!
O godzinie 19 mocno podekscytowany siedziałem już w pociągu. Niestraszna mi była perspektywa podróży z koszmarnym opóźnieniem. Nie drażniły mnie hałaśliwe rozmowy współpasażerów. Nie zainteresowała mnie trzymana w rękach książka.
Najważniejsza, najpiękniejsza, najbardziej wzruszająca była dla mnie świadomość, że wracam do Iławy i już tylko kilka dni dzieli mnie od wigilijnego spotkania, które w kalendarzowym roku magią i urokiem po stokroć przebija wszystkie inne wieczory. W domu spodziewałem się być przed północą, a już następnego dnia, by zdążyć z okolicznościowym tekstem na świąteczne wydanie Kuriera, czekało mnie wczesnoranne wstawanie.
Zastanawiając się o czym – w kontekście Bożego Narodzenia – będę pisał, zatopiłem się we własnych myślach. Odgłosy dyskusji przygodnych podróżnych oddalały się coraz bardziej. Na wiele minut zatrzymujący się co jakiś czas na małych stacyjkach ekspres nie wzbudzał we mnie żadnych emocji. Przebywałem już w zupełnie innej czasoprzestrzeni. Zawładnął mną – powracający w połowie każdego grudnia – sentymentalny nastrój niegodny męskiego twardziela. Bez reszty pochłonęło przywoływanie – w bożonarodzeniowym ujęciu – obrazów z dzieciństwa, młodości, wieku dojrzałego. W uczonym języku takie wspomnienia nazywa się retrospekcją.
Dla mnie to powtarzający się rok w rok czas osobistej, głębokiej refleksji. Nie potrafię, a może nie chcę przed tym się obronić. Zawsze jest tak samo. W przedświątecznej scenerii staje przede mną całe moje dotychczasowe życie. Jego bieg wyznaczały – niczym milowe kamienie – przepełnione mistyczną urodą i nie zawsze dla mnie zrozumiałym karceniem przez kapryśny los święta Bożego Narodzenia.
Mam za sobą gwiazdkowych świąt ponad pół setki. Te pierwsze, pomimo, że najdalej sięgające w przeszłość, łatwo wydobywam z pamięci. Boże Narodzenia z pierwszej połowy lat sześćdziesiątych kojarzą mi się z poczuciem bezpieczeństwa, z domem wypełnionym po brzegi gośćmi i moimi – czynionymi z niezmiennym powodzeniem, długo przed świętami – wytrwałymi poszukiwaniami ukrytych przez rodziców wspaniałych prezentów.
Końcowe lata tego samego dziesięciolecia, to święta bez ojca i najstarszego brata. Rodzinny dom świeci pustką, a ja już nie muszę uruchamiać dziecięcej wyobraźni w tropieniu atrakcyjnych upominków. Zastąpiły je, przełamana na pół czekolada i wydzielona przez matkę, dla każdego z braci, jedna pomarańcza…
Boże Narodzenie 1970 roku to po raz pierwszy pukająca do naszych drzwi polska historia. Na święta przyjeżdża brat, student Politechniki Gdańskiej. Na przywitanie obejmuje się z matką i płacze. Opowiada o zabitych i rannych, o czołgach na ulicach Trójmiasta. Będąc jeszcze dzieckiem niewiele z tego rozumiem, ale czuję, że wydarzyło się coś strasznego.
Boże Narodzenie 1981 roku… stan wojenny. Tym razem na święta z warszawskich studiów przyjeżdżam ja. W ciągu jednej godziny muszę spakować studencki dobytek i opuścić akademik przeznaczony dla oficerów doborowych oddziałów ZOMO. W Iławie czeka oszalała ze strachu o losy swoich dzieci nasza matka. Już na miejscu, ze strzępów skąpo docierających informacji dowiaduję się, że mój starszy brat, ten sam, który opowiadał nam o Wybrzeżu 70, późniejszy aktywny członek olsztyńskiego Zarządu Regionu „Solidarności”, zostaje aresztowany…
Boże Narodzenie 1989 roku. W pierwszy dzień świąt czeka mnie huczne wesele. Wreszcie, ku wielkiemu zadowoleniu mojej rodzicielki, postanawiam się ożenić będąc już dorosłym, samodzielnym mężczyzną. Cztery dni przed Wigilią nagle umiera najważniejsza postać w moim życiu – matka. Charyzmatyczna wdowa z dwudziestoletnim stażem potrafiąca heroicznym wysiłkiem samotnie wychować pięciu synów. Moje szumnie zapowiedziane wśród krewnych i znajomych ślubne uroczystości zamieniają się w porażająco odrętwiałą pogrzebową stypę…
Lata dziewięćdziesiąte to Boże Narodzenia pełne nieoczekiwanych dla mnie zwrotów. Niespodziewanie, z absolutnego przypadku, pod impulsem chwili, zostaję burmistrzem Iławy. Na świat przychodzi mój jedyny, jak się później okaże, syn. W międzyczasie po raz pierwszy wykonuję mandat posła na Sejm RP. Wszystko toczy się jak jakiś bajecznie kolorowy, niezwykły sen, który trwa i trwa… jakby nigdy nie miało nastąpić przebudzenie. Ono wkrótce nastąpi. Będzie bardziej brutalne, niż mogłem sobie wyobrazić…
Moje Boże Narodzenie 2002 roku to bolesne wspomnienie o odbytej, miesiąc wcześniej, kampanii wyborczej. Jej kulminacyjnym momentem staje się wielce niefortunny pochód, podczas którego ściskam spoconą z przerażenia rękę mojego jedenastoletniego syna. Wokół naszych głów świszczą ciskane zza przyulicznych krzewów kamienie. W mroku rozbrzmiewała, śpiewana przez bojówkarzy wyborczej konkurencji pieśń żałobna z rodzaju tych intonowanych w momencie spuszczania trumny do czeluści grobu. W takiej oprawie żegnam się z iławskim ratuszem…
Pierwsza dekada XXI wieku to Boże Narodzenia wielkiej dla mnie próby. To czas poznawania prawdziwych przyjaciół. Na dobre i na złe. W świątecznych klimatach najłatwiej można ich rozpoznać. Telefon już tak nie huczy od życzeniowych deklaracji, nie pęcznieje od sms-ów. Najwspanialszych ludzi dostrzegam dopiero wówczas, kiedy już nic ode mnie nie zależy. Okazuje się, że nie jest tak źle. Było ich i jest po dzisiaj naprawdę wielu…
Moje ostatnie Boże Narodzenie z ubiegłego roku. Siedząc przy świątecznym stole staram się chronić i uspokajać żonę, złamaną pasmem gospodarczych niepowodzeń. Jej firma, prowadzona z tak dramatycznym wysiłkiem, upadła. Ściągnęło to na nasz dom mnóstwo kłopotów.
Ale święta spędza z nami nasz 17-letni syn. Świetny dzieciak, twardo stąpający po ziemi. Uczy się dwóch języków obcych jednocześnie. Przygotowuje do przyszłorocznej, rozszerzonej matury z trzech najtrudniejszych, bo ścisłych, przedmiotów. Chce studiować fizykę jądrową i technologie wysokozaawansowane. Z dużą dozą pewności siebie mówi, że będzie obywatelem świata.
Oboje z żoną patrzymy na niego z trudem skrywanym tak przyjemnym zdziwieniem i już wiemy, że jest dla kogo żyć. Wbrew wszystkim przeciwnościom...
* * *
Pociąg wreszcie dojechał do stacji Iława Główna i kiedy w nocy opuszczałem zaśnieżony peron wiedziałem, o czym następnego dnia na pewno nie będę pisał.
Nie odniosę się do świąt Bożego Narodzenia siląc się na religijne akcenty. Byłoby to z mojej strony poważne nadużycie, bo najpiękniej o narodzinach Jezusa opowiedzą duchowni wszystkich chrześcijańskich wyznań. Nie sięgnę do budowanej przez minione stulecia tradycji obchodzenia Gwiazdki w rodzimym wydaniu, bo wypadłoby to sztucznie i mocno protekcjonalnie. Nie będę też podejmował próby pastwienia się nad postępującym procesem bożonarodzeniowej komercjalizacji, bo opis tego zjawiska to zadanie dla socjologów.
W zamian podzielę się z czytelnikami moimi osobistymi przeżyciami nierozerwalnie splecionymi z corocznie ogłaszaną Wesołą Nowiną. Tylko świąteczny czas daje mi na to przyzwolenie. Wiem przy tym dobrze, że historii takich jak moja, niejeden czytelnik Kuriera miałby do opowiedzenia bez liku. Może w innym wymiarze, z odmiennym ładunkiem ekspresji, ale zawsze z tym samym wzruszeniem.
I jeszcze lepiej wiem, jak wielkie przejęcie w nas wszystkich budzi niezwykły czar wigilijnej kolacji. Trzymany w ręku opłatek kruszy najtwardsze serca. Najbardziej hardzi nieporadnie próbują ukryć mocno wilgotne oczy. To w całym roku jedyna taka chwila, gdy przywołujemy w pamięci najtrudniejsze zdarzenia i już bezpowrotnie nieobecnych przy świątecznym stole, a równocześnie w pełni odczuwamy, że zwycięża w nas radość życia i niezachwiana nadzieja na lepsze jutro.
ADAM ŻYLIŃSKI