Holandia jest niewielkim, gęsto zaludnionym krajem, który od północy i zachodu oblewają wody Morza Północnego. „Bóg stworzył świat, a Holandię stworzyli Holendrzy” – głosi stare powiedzenie. Jak jest trafne, przekona się każdy, komu starczy sił, by przemierzyć setki kilometrów krajobrazu równego jak blat stołu. Odkryje wówczas nigdzie indziej na świecie niespotykaną krainę polderów z niezmierzonym systemem grobli, kanałów – malowniczo ustrojonych olbrzymią ilością wiatraków.
Adam Żyliński
Holendrzy są narodem prawdziwych twardzieli o ujmująco łagodnym usposobieniu. Ich główne przymioty to pracowitość i zdyscyplinowanie. Takie cechy charakteru genetyczna układanka cierpliwie kształtuje na przestrzeni długich stuleci. W tamtejszym przypadku to efekt nieustannych zmagań człowieka z siłami przyrody, konkretnie z morskim żywiołem.
* * *
Kiedy w Polsce rozsypał się ustrój tzw. demokracji ludowej, jednym z pierwszych rewolucyjnych posunięć stało się przywrócenie samorządu terytorialnego w całym kraju. Rzuceni na głęboką wodę samorządowcy rozpoczęli swą działalność z niespotykanym wcześniej zapałem. Pośród ówczesnych działaczy niewiele było zimnej kalkulacji, wyrachowania i pijarowskich sztuczek – dominowały romantyczne wizje, szaleńcze marzenia, pełne pasji dyskusje. Każda nowa dziedzina mogła być rozpoznawana jedynie desperackim bojem. Wszyscy łaknęli nowoczesności, dobrego smaku i lokalnej elegancji.
Wzorce okrzepłych, sprawdzonych, demokratycznych mechanizmów kwitły zupełnie niedaleko – tym bliżej, im szybciej znikały problemy z otrzymaniem paszportu i wizy do krajów Europy Zachodniej. Z polskich miast i miasteczek w podróż po Europie ruszyły samorządowe wyprawy z wójtami i burmistrzami na czele po to, by ponad głowami królów, prezydentów, kanclerzy i premierów nawiązać bezpośrednie relacje z samorządami krajów zza „żelaznej kurtyny”. Europa przyjęła nas z wielką życzliwością, szeroko uchylając wszelkie tajniki i niuanse w trudnej sztuce samorządowego działania. Lekcja budowania, w oparciu o „stare”, europejskie demokracje, społeczeństwa obywatelskiego trwa zresztą po dziś. Wtedy jednak tchnęła ona niesamowitą odmiennością, niemalże egzotyką.
Historycznie rzecz ujmując, dla naszej Iławy pierwszym międzynarodowym partnerem została nadmorska gmina Tholen – usytuowana w holenderskiej prowincji Zeeland, niedaleko belgijskiej granicy. To wówczas miałem okazję poznać niezwykłego człowieka, Europejczyka w każdym calu, burmistrza Henka van der Munnika.
Do dzisiaj staje mi przed oczyma jego charakterystyczna sylwetka. Mierząc się z iławskim audytorium, zakładał ręce na piersiach i melodyjnie wyrzucał z siebie setki słów wypowiedzianych po angielsku lub niderlandzku – w zależności od znajdującego się na podorędziu tłumacza. Jego wystąpienia zawsze miały wielką klasę. Nawet jeśli chciał do czegoś odnieść się krytycznie, czynił to z wdziękiem i taktem na najwyższym poziomie. Wszyscy uwielbialiśmy tego faceta. Miał znakomite poczucie humoru, potrafił zakpić z samego siebie. Często mieliśmy wrażenie, jakby cudzoziemski burmistrz chciał nam przekazać – obok przygniatających powagą treści – dodatkowy impuls, coś w rodzaju: „spokojnie, nie dajmy się zwariować, do wszystkiego potrzeba więcej dystansu”.
Henk van der Munnik od dziesięciu lat przebywa na zasłużonej emeryturze. Dotarły do mnie informacje, że w ostatnich latach zmaga się ze straszliwą chorobą. Mieliśmy wiele szczęścia, że wcześniej zdążył na trwałe zapisać się w historii naszego miasta. Stało się bardzo dobrze, że jego nazwisko figuruje w iławskim panteonie „Honorowych Obywateli”. Kolejnego burmistrza Tholen Willema Nuisa ze zrozumiałych względów nie miałem zaszczytu bliżej poznać, ale ufam, że okazał się godnym następcą niezrównanego Henka...
W Tholen byłem kilkakrotnie. Wypady do Holandii pozwoliły mi uważnie przyjrzeć się tamtejszemu krajobrazowi, architekturze i ludziom – nie tylko zza szyby pędzącego samochodu. Z tych obserwacji najbardziej uderzającym zjawiskiem stał się dla mnie niebywale równomierny rozwój całego kraju. Nigdzie nie dostrzegłem Holandii A i Holandii B. Obojętnie, gdzie się znalazłem, każda wieś, miasteczko czy metropolia zadziwiały dbałością o detal, funkcjonalnością, ładem przestrzennym, harmonią. Chwilami miałem złudzenie, że poruszam się na plastycznie wymuskanej scenie wypełnionej dziecinnymi domkami lalek.
W trakcie każdej takiej wizyty poczciwy Henk van der Munnik miał ze mną ciężkie życie. Musiał mi cierpliwie tłumaczyć, na czym polega holenderski fenomen. I wiedział doskonale, że jego recepta na gminny sukces przyjmowana jest przeze mnie z niedającym się ukryć rozczarowaniem. Z rozbawieniem patrzył jak ja – dziecię samorządowej rewolucji 1990 roku, jeden z tysięcy polskich wójtów i burmistrzów, jacy spontanicznie objęli gminne urzędy w wyniku oddolnego odreagowania lokalnych społeczności na wieloletnie rządy scentralizowanej, tzw. terenowej władzy – z trudem przełykam holenderską pigułkę. Miała ona gorzki smak i głęboko tkwiła w gardle.
„Holandia to w naszej tradycji monarchia konstytucyjna”, wyjaśniał Henk. Głową państwa jest dziedziczny monarcha – aktualnie królowa Beatrix Wilhelmina Armgard. Pozostałe struktury władzy centralnej wyglądają tak jak w Polsce. Taka wiedza nie była dla mnie niczym nadzwyczajnym. Prawdziwy cios zadał mi holenderski przyjaciel dopiero wówczas, gdy tłumaczył, że administracyjnie Holandia dzieli się na 12 prowincji, na czele których stoi komisarz mianowany przez monarchę oraz 823 gminy, w których bezkadencyjną władzę sprawuje burmistrz mianowany także przez królową. Jakby tego było mało, w tym kraju obowiązuje zasada, że na burmistrzów królowa powołuje ludzi, którzy wcześniej w żaden sposób nie byli powiązani z daną gminą!
Czy możesz sobie wyobrazić, szanowny czytelniku, z jakim ładunkiem niechęci mógł wysłuchiwać takich opowieści rozsmakowany w dopiero co odzyskanej obywatelskiej wolności przedstawiciel polskiego samorządu? Myślałem sobie: też mi coś! Burmistrz, nieznany osobnik przywieziony do gminy w teczce?! Tak już onegdaj w Polsce było, a w warunkach Rzeczpospolitej niepodległej niosłoby za sobą niekończącą się falę gwałtownych protestów, tysiące składanych na petycjach podpisów i wieców ziejących lokalnym patriotyzmem.
Henk z dużą dozą pobłażliwości przyjmował moje uwagi i ze stoickim spokojem kontynuował swój wywód. W Holandii funkcjonuje rzetelnie przeprowadzana rekrutacja do Korpusu Służby Cywilnej. Nieważne, na jak bardzo zapadłej prowincji znajduje się gmina. Szansę na bycie w niej burmistrzem dostaje człowiek o najwyższych kwalifikacjach, znakomicie przygotowany do publicznej służby pod każdym względem – psychologicznym, administracyjnym, socjologicznym. Im słabsza gmina, tym wyższe kwalifikacje. Ponadto żaden z holenderskich burmistrzów nie może reprezentować poglądów partii politycznej, bo jest przewidziany do wieloletniej pracy, niezależnie od przetasowań na politycznej scenie. Jest to absolutnie konieczne i zupełnie realne dzięki królewskiemu nadaniu.
Zabawa w politykę rozpoczyna się dopiero na poziomie wyłonionych po każdych lokalnych wyborach partyjnych frakcji. Wtedy to zwycięskie ugrupowania uzyskują przywilej wysunięcia do zarządzania gminą swojego kandydata na wiceburmistrza. Zawsze jest ich kilku i działają społecznie. Rozjemcą, mentorem i najważniejszym administratywistą kierującym wysoko wykwalifikowaną kadrą w gminnym urzędzie pozostaje – z ręki królowej – burmistrz. To daje gwarancję zrównoważonego rozwoju wszystkich gmin w Holandii, nie pozwala na budowanie prowincjonalnych koterii, nie buduje politycznego nepotyzmu i nie daje nadziei na powyborczy podział łupów. Eliminuje wreszcie najbardziej niebezpieczną dla każdego samorządu pokusę wyrastania w gminnej wspólnocie wiernopoddańczego dworu otaczającego miejscowego notabla.
Nie przyjmowałem tej argumentacji. Podziwiałem Holendrów, zachwycałem się ich krajem, ale miałem wówczas niewiele ponad trzydzieści lat, chodziłem z głową w samorządowych chmurach i nie mogłem zaakceptować myśli, że wspaniale odrodzony polski samorząd może nieść za sobą szkodzącą jego wizerunkowi patologię. Z pobudek głęboko subiektywnych za oczywiste przyjmowałem, że tylko wybór lidera spośród swoich mieszkańców może nadać wspólnocie prawdziwie demokratycznego blasku.
I tak mi zostało do dzisiaj.
Chociaż, po dwudziestu latach istnienia autentycznej samorządności w Polsce, zdarzają mi się chwile, kiedy przestaję być taki niezłomny. Wystarczy, że dowiem się – na szczęście bardzo rzadko – o jakiejś kolejnej gminnej stajni Augiasza.
I kiedy tak słyszę dziś o porażającej niekompetencji i elementarnym braku respektu do istniejącego prawa; albo o watażkowych zapędach lokalnego przywódcy; o agresywnie przepychających się grupach mętnych, środowiskowych interesów – przypominam sobie wówczas żywiołowe dyskusje z niezapomnianym adwersarzem z baśniowej gminy Tholen i nabieram do Królestwa Holandii coraz większego szacunku.
ADAM ŻYLIŃSKI
1999 rok. Ówczesny burmistrz Iławy odbiera
od burmistrza Tholen przyznaną mu Różę Wolności
im. Franklina Roosevelta
Pierwsze lata partnerstwa obydwu miast
– prezentacja w Tholen (dopiero co przyjętej przez
iławskich radnych) flagi grodu nad Jeziorakiem
Druga połowa lat 90-tych. Uroczyste odsłonięcie
tzw. „tablicy przyjaźni” na holenderskiej autostradzie.
Od lewej: Waldemar Nehring, tłumacz z Iławy,
burmistrz Tholen Henk van der Munnik
oraz burmistrz Iławy Adam Żyliński