Zaczęło się od Stanisława Cejrowskiego i jazzowej Złotej Tarki w amfiteatrze. Było to tak... W 1993 roku grupa iławian, stałych bywalców Pikniku Country w Mrągowie, zaprosiła do Iławy propagatora tej muzyki w Polsce, znanego prezentera radiowej „trójki” Korneliusza Pacudę. Przy okazji tej wizyty zostaliśmy umówieni na oficjalną rozmowę w magistracie. Spodziewałem się zobaczyć nadętego celebrytę łaskawie rozglądającego się po głuchej prowincji. Tymczasem przyszło mi sympatycznie pogawędzić ze spontanicznym naturszczykiem – człowiekiem skracającym dystans, szalenie otwartym i wielowątkowym.
Cel naszego spotkania był oczywisty. Chodziło o to, by doprowadzić w Iławie do organizacji międzynarodowego festiwalu będącego przeglądem jakiegoś wybranego gatunku muzyki…
To wtedy od Korneliusza Pacudy po raz pierwszy usłyszałem o Stanisławie Cejrowskim. Kilka tygodni później obaj panowie gościli już w burmistrzowskim gabinecie. Ku mojemu przerażeniu imć pan Korneliusz – elokwentny i zajmujący miłośnik wiejskiej, rodem z dalekiej Ameryki, muzyki – zniknął tak nagle, jak się wcześniej pojawił w moim zawodowym życiu. Pozostałem sam na sam ze starszym panem – zamęczającym słowną tyradą, ortodoksyjnie upartym, manifestującym swą ekscentryczność pokrywającymi plecy siwymi włosami.
To były bardzo ciężkie rozmowy. Zawsze o krok od katastrofy. Do Stanisława Cejrowskiego trzeba było umieć się dostroić. Wyłowić w nim to, co najcenniejsze – jego entuzjazm, wyobraźnię i oryginalność trubadura. Tocząc z nim gwałtowne spory, ciągle miałem wrażenie, jakbym zanurzał się w lekturę książek Leopolda Tyrmanda – niezrównanego piewcy peerelowskiej warszawskiej cyganerii… Życie płata różne figle. Oto, w pierwszych latach wolnej Polski, przede mną, samorządowym oseskiem i żółtodziobem, rozsiadywał się reprezentant tamtego świata. Świata, którego już nie ma, który bezpowrotnie przeminął.
Stanisław Cejrowski snuł swe opowieści o koncertach w warszawskiej „Stodole” – cieszącym się dawną sławą klubie studenckim stołecznej politechniki, nie skąpiąc przy tym wielu barwnych anegdot. A ja gorączkowo zastanawiałem się, jak jazzowe rytmy zaszczepić na iławskim gruncie. Wielka trudność tego zamierzenia głównie na tym polegała, że miała ona rozkwitnąć na przysłowiowym ugorze – w mieście bez festiwalowej tradycji, bez widoków na zlokalizowaną w plenerze widownię, bez profesjonalnej sceny…
Koniec końców nie było odwrotu. Cejrowski ze swoimi ludźmi i ja z urzędników brygadą rzuciliśmy się na szeroką wodę. Już od następnego sezonu rozpoczęła się w Iławie wielka jazzowa improwizacja. Namiastkę Złotej Tarki zorganizowaliśmy przy parkowej dziś fontannie z żabą (przy ulicy Niepodległości). Za scenę musiał posłużyć prowizorycznie skonstruowany podest w sąsiedztwie sklepu „PSS Społem” (dziś Dom Handlowy „Parkowy”).
Przez kawiarniane ogródki i parkowy skwer nieoczekiwanie przewinęły się spore grupy ludzi. Grubo po północy, rozochocony muzyką i zapewne niewielką porcją piwa, tłum widzów ruszył, wraz z grającym dixieland zespołem, w stronę miejsca po pruskich spichlerzach nad Małym Jeziorakiem. Panowały tam iście egipskie ciemności. Ktoś zapalił, nie wiadomo skąd, pozyskaną pochodnię. Ktoś inny wbił palik na środku pustego placu. Andrzej Śmigielski, dzisiaj wielki przyjaciel Iławy, podówczas konferansjer tego naprędce zaimprowizowanego spektaklu, odczytywał słowa przysięgi głośnym pomrukiem przez tłum powtarzane. Istota tego przyrzeczenia sprowadzała się do wielce ryzykownego stwierdzenia, że w tym miejscu, już w kolejnym roku, powstanie choć fragment amfiteatru. A mnie zadręczała natrętna myśl, co ja powiem pracownikom urzędu i radnym w poniedziałek... gdy po każdym usłyszanym zdaniu podnosiłem do góry dwa wyprostowane palce i odpowiadałem: przysięgam!
* * *
Mijały lata. Bez zewnętrznego wsparcia – cierpliwie dzieląc to na etapy, realizowaliśmy festiwalowy projekt… Nigdy nie zapomnę wieczoru, kiedy na kompleksowo już zbudowanej widowni siedziałem w gronie przyjaciół. Na scenę wyszedł Wayne Bartlett – czarnoskóry wokalista. Za jego plecami połyskiwała wieczornym blaskiem toń jeziora, a oświetlone bulwary wypełniało mrowie ludzi ze wszystkich stron Iławy napływające. Po raz pierwszy nad Małym Jeziorakiem w jednej chwili można było ogarnąć wzrokiem tak przecudnej urody scenerię. Bartlett zaintonował jeden z utworów wszechczasów, legendarną piosenkę „Georgia on my Mind”.
Tego było dla mnie za wiele! Coś we mnie pękło. Starałem się ukryć silne wzruszenie. Oto my, tysiące iławian w jednym miejscu zgromadzeni, razem uczestniczymy w wydarzeniu nie mającym dotychczas w naszym mieście precedensu. Dzieje się tak nad akwenem, który jeszcze kilka lat wcześniej był siedliskiem lokalnego wstydu...
Poziom iławskiej Złotej Tarki stawał się coraz wyższy. Do Iławy zjeżdżały gwiazdy jazzu tradycyjnego i nurtów pokrewnych – nie tylko z Polski, ale z całego świata. Co roku otrzymywaliśmy porcję fantastycznych, artystycznych wrażeń. Poznawaliśmy najbardziej wysublimowane gatunki muzyki. Od szybkiego woogi-boogi, fortepianowego ragtime, po style orkiestrowe sprzed lat trzydziestych ubiegłego stulecia.
Już wtedy pojawiły się niebezpieczne tendencje zdecydowanego podnoszenia cen wejściówek do amfiteatru. Kategorycznie się temu sprzeciwiłem. Bo przy próbie na wieki powiązania iławskiej ziemi z jazzową tonacją powinno nam chodzić o dużo więcej. Zresztą rzecz nie dotyczyła tylko symbolicznej opłaty za bilet na koncertowe wieczory...
Osobiście, najlepiej jak umiałem, odrabiałem swe muzyczne lekcje, nie mając ku temu żadnego talentu. Od wspomnianego Stanisława Cejrowskiego, a później Krzysztofa Sadowskiego i Henryka Majewskiego starałem nauczyć się jak najwięcej. Na temat jazzu tradycyjnego czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce. O zachodzących przemianach, mieszaniu stylów można by godzinami ciągnąć opowieści.
My zatrzymajmy się na wyraźnie dopowiedzianej konkluzji, że ten rodzaj muzyki nosi w sobie bardzo osobliwy, bo ludowy charakter. Tak właśnie jest z jazzowym graniem odnajdującym swe korzenie na ulicach i w knajpach Nowego Orleanu. Dlatego słuchania jazzu nie można ograniczyć do wykwintnego widowiska, z nienagannie przeprowadzoną konferansjerką. Old Jazz Meeting… już sama nazwa wskazuje, że taki festiwal tylko wówczas spełni swoje zadanie, jeśli rozleje się po całej Iławie. Stąd pojawiły się nocne rejsy po Jezioraku, zabawy wokół fontanny z żabą czy przy Kaperze, msza jazzowa w amfiteatrze.
To miał być dopiero początek. Naszym ambitnym celem było rozciągnięcie muzycznego mitingu na cały tydzień. Muzykowanie miało zawitać do każdej iławskiej dzielnicy, nie ominąć żadnej restauracji. Mieliśmy skąd czerpać wzorce. Bo nieprawdą jest, że stary, dobry jazz to wymierająca muzyka. Jego tylko jedna odmiana – dixieland szaleje po całym świecie. A zawsze trzeba równać do najlepszych. Davenport, Sacramento, Miszkolc, Breda, Tarragona – w tych miastach spotykają się najwybitniejsi wykonawcy tego gatunku. W katalońskiej Tarragonie co roku na tydzień przed Wielkanocą 25 dixielandowskich zespołów z całego świata daje dokładnie 100 występów na ulicach, kawiarniach, w teatrze i hotelach. Jeśli ktoś chciałby zaprotestować, że wymienionych miast nie można porównywać z Iławą, bo są zbyt duże, to zawsze można przywołać przykład Montreux położonego w Szwajcarii. Tam święto jazzu tradycyjnego trwa siedem dni tygodnia, przyciągając 100 tys. przyjezdnych. Samo miasteczko od grodu nad Jeziorakiem jest o 10 tys. mieszkańców mniejsze...
Przy kompleksowo przemyślanym planie na sierpniowe dni jazzu nad Jeziorakiem, nad którym z oddaniem pracował bardzo fajny zespół ludzi, będąc wówczas urzędującym burmistrzem, miałem jeszcze jedno wielkie marzenie. Bardzo chciałem, by moi współmieszkańcy polubili ten rodzaj muzyki. Uznali go za ważny produkt markowy naszej Iławy, za część swojego stylu życia. Niekoniecznie codziennie, ale chociaż raz w roku, w festiwalowym tygodniu...
* * *
Ostatnio, na forum Kuriera, zasypał mnie istotnym huraganem gniewnych pytań forumowicz podpisujący się nickiem „bob budowniczy”. Między innymi napisał: „(…) Zero promocji miasta. Już nie wspomnę o nędznym życiu kulturalnym. I proszę nie wciskać kitu o Złotej Tarce. Głośno się już na mieście mówi, że Tarka zeszła na psy. Zamiast pierwszej ligi jazzmanów przyjeżdża do nas B-klasa (…)”.
Zrobiło mi się najzwyczajniej przykro. Tym bardziej, że wcześniejsze wpisy owego „boba” były – z mojego punktu widzenia – całkiem sympatyczne. Nie byłem w stanie zrozumieć, dlaczego mnie, po 12 latach nieobecności w ratuszu, za Złotą Tarkę się obrywa?
Schadenfreude – powiadają nasi zza Odry sąsiedzi. W tym jednym słowie opisują przyjemność czerpaną z cudzego nieszczęścia. Takie zachowanie nie leży w mojej naturze. Nie mam zamiaru kopać leżącego. Nie chcę wytrząsać się nad kondycją Anno Domini 2014 iławskiej kultury. W zamian, wolę choć parę zdań nakreślić, jak wyobrażam sobie kulturalną przyszłość Iławy.
Z festiwalu „Old Jazz Meeting Złota Tarka” nie wolno absolutnie rezygnować, bo czy to się nam podoba, czy też nie, ta impreza obrosła już tradycją. A na odpowiedzialne posługiwanie się pojęciem „tradycja” trzeba wiele lat pracować. Musimy jednak zastosować wobec tego festiwalu tzw. wariant ucieczki do przodu. Wzbogacając to wydarzenie z każdej strony – artystycznym poziomem, wydłużeniem obecności jazzmanów w Iławie i wyjściem jak najszerzej, z radosnym muzykowaniem do iławskich mieszkańców. Taka krzywa rosnąca wokół festiwalu wcale nie musi oznaczać, że uznamy Tarkę za kluczową dla miasta, letnią imprezę. Amfiteatr w Iławie musi tętnić życiem przynajmniej od początku maja do końca września i nie tylko w dni weekendowe.
Dobre praktyki aż same napraszają się o natychmiastową realizację. Trzy z nich w ramach moich autorskich przemyśleń dla przykładu przedstawię. Pomysł pierwszy: coroczny przegląd (a później, a jakże, festiwal pełną gębą) muzyki latynoamerykańskiej. Mexicana, brazylijska samba, argentyńskie tango wkomponowane w nastrój iławskich letnich wieczorów… Można pierwszą, drugą edycję rozpocząć skromnie – od zaproszenia do Iławy przebywających na stałe w Polsce imigrantów z Ameryki Południowej, kultywujących swą rodzimą muzykę. Mam w tej materii sporo rozeznania dzięki pracy w bilateralnych grupach hiszpańskojęzycznych krajów naszego parlamentu.
Drugi zamysł jest obliczony na cykl artystycznych wydarzeń ciągnących się przez kilka lat, by potem powrócić do jego początku. Załóżmy, w trzyletniej rozpiętości kalendarza, urządzanie w amfiteatrze wieczorów kultury europejskiej: skandynawskiej, bałkańskiej, anglosaskiej, romańskiej, słowiańskiej. Europejskie dziedzictwo nie ma sobie równych na całym świecie. Każdy kraj z naszej wspólnej Europy mógłby mieć w iławskim amfiteatrze swoje święto. Z udziałem przedstawicieli swojej ambasady i wskazanych artystów… Wyobraźmy sobie celtycką a dalej irlandzką pieśń, grecki takt Zorby lub aranżacje piosenek Edith Piaf czy Charlesa Aznavoura, rozbrzmiewające nad Małym Jeziorakiem…
Można jeszcze inaczej. To mój pomysł trzeci. Taki, by było patriotycznie i bardziej swojsko. Warto do życia przywołać nostalgię za artystycznym światem z nostalgicznych czasów PRL-u. Odświeżyć pamięć o Czesławie Niemenie, Ewie Demarczyk, Marku Grechucie, Krzysztofie Klenczonie i Czerwonych Gitarach. O dziesiątkach innych wspaniałych z tamtych lat artystów. Niepokornych, wybijających się ponad szarą ówczesną rzeczywistość. Musiałoby to być kolejne, ważne muzycznie wydarzenie w postępujących po sobie latach obrastające iławską tradycją. Nie mogłoby być ono organizowane metodą przypadku i chaotycznie dokonywanego wyboru.
Wszystkie powyższe pomysły, tak jak każdą inną na Iławę inspirację, powinna cechować finezyjna inteligencja a nie prostacki oportunizm. Wartością samą w sobie musi pozostać konsekwentne utrzymywanie przesłania; jak najdalej od małomiasteczkowej toporności, jak najbliżej życia kulturalnego z klasą.
* * *
Już tylko ostatnia, moim skromnym zdaniem, ważna uwaga. Życie kulturalne naszej Iławy nie może skupiać się wyłącznie w amfiteatrze. Dobrze propagowana kultura w 30-tysięcznym mieście to również staranne pielęgnowanie najróżniejszych animacji. W myśl zasady: dla każdego coś dobrego. To amatorski teatr, dyskusyjny klub filmowy, sekcja rzeźby, poezji, malarstwa, modelarstwa, itp. To wręcz łakoma otwartość ludzi odpowiedzialnych za kulturę na każde społeczne zapotrzebowanie – wyrażone przez nawet niewielką grupę mieszkańców. A wszystko czynione z pasją, bez lęku i prowincjonalnych zahamowań.
Kiedy ktoś zatrudnia się w instytucji kultury, nikt nie może mu obiecać, że będzie łatwo. Ja tę oczywistość bardzo szybko zrozumiałem – w pierwszej kadencji burmistrzowskiego urzędowania. Po pierwszej, drugiej, trzeciej rozmowie z nieżyjącym już dzisiaj Stanisławem Cejrowskim. I za to właśnie doświadczenie chowam Go serdecznie w mojej wdzięcznej pamięci...
ADAM ŻYLIŃSKI