Sobota, ciepłe popołudnie. Z szeroko otwartego kuchennego okna wydobywa się intensywny zapach pieczonego na niedzielę ciasta. Tuż pod oknem wokół betonowego murku gromadzi się podwórkowa dzieciarnia. Wypłowiałe od słońca czupryny szczelnie otaczają najstarszego pośród siebie chłopca. Po całym podwórku rozlega się stukot młotka miarowo spadającego na łepek gwoździa. Gwóźdź tkwi w niewielkim, grubo pokrytym rdzą przedmiocie. Ciekawość dziecięcej gawiedzi sięga zenitu.
Nagle rozlega się potworny huk. Gwałtowny podmuch detonacji wybija od frontu budynku wszystkie szyby w oknach. Słup ognia strzela w dotychczas spokojne, błękitne niebo. A zaraz potem rozlewa się wokół rozdzierający, przeraźliwy krzyk rozbiegających się w różne strony, poranionych odłamkami pocisku dzieci. Przy murku pozostaje, targane śmiertelnymi konwulsjami, ciało nieszczęsnego posiadacza gwoździa i młotka...
Ten obraz, w każdym detalu, wrył mi się w pamięć na całe życie. Śmierć mojego najstarszego brata. Mój i drugiego brata pobyt w szpitalu. Osiwiała w ciągu jednej nocy nasza matka. I decyzja rodziców o opuszczeniu tego pełnego strasznych wspomnień miejsca w kilka miesięcy po pogrzebie.
Przesiedlamy się jak najdalej – na drugi koniec dawnego województwa olsztyńskiego. Na wypełnionej po brzegi meblami i tobołkami ciężarówce wciskamy się, gdzie kto może, całą naszą rodziną. W tym zdezelowanym, starym samochodzie, pod podartą plandeką, ukryty wiozę ku nowemu swój tak bardzo osobisty, niematerialny pakunek. Mam dopiero osiem lat, a już noszę w sobie wszystkie niepokoje i lęki płynące z okrutnego zewnętrznego świata. Kulę się na dźwięk każdego niespodziewanego odgłosu... i nawet nie przypuszczam, jaki cios niebawem otrzymam od dorosłego, zupełnie mi obcego człowieka...
* * *
W nowym miejscu zamieszkania chodzę do trzeciej klasy podstawówki. Szkoła jest połączona z liceum i przeludniona do granic możliwości. Nie ma w niej szatni. Wszystkie uczniowskie okrycia wiszą na korytarzach, po cztery, pięć na jednym haku. Dla najmłodszych dzieci to niemałe wyzwanie. Muszą na czubkach palców się unosić, by skutecznie doczepić swoje palta w nabrzmiały rząd innych.
Z jakichś tam powodów spóźniam się na pierwszą lekcję. Na korytarzu panuje cisza. Wszyscy uczniowie siedzą już w swoich klasach. Nieporadnie toczę bój o ulokowanie na wieszaku ciężkiej, zimowej kurtki. W ręku ściskam złotówkę przydzielaną mi każdego dnia przez mamę na zakup rogala w szkolnym sklepiku. Z powodu mojego pośpiechu spadają na podłogę inne płaszcze. Teraz mam już cztery do powieszenia!
Nagle ciszę przerywa głośny trzask otwierających się drzwi pokoju nauczycielskiego. Na progu staje postać mojej wychowawczyni. Odskakuję od palt jak oparzony. Na posadzkę zsuwają się kolejne nakrycia.
Nauczycielka energicznym krokiem zmierza wprost do mnie. Chwyta moją zaciśniętą dłoń i silnym ruchem wydziera z niej złotówkę. Każe mi pozbierać wszystkie płaszcze i z ich naręczem zaciąga do klasy. Ustawia mnie przed siedzącymi w ławkach uczniami i każe im rozpoznać swoje płaszcze, kurtki, palta. Troskliwie zachęca, by sprawdzić, czy nic nie zginęło. Wśród uczniów wybucha podniecający harmider.
Początkowo nieśmiałe szepty zamieniają się w głośno wymawiane: „Złodziej!”. Zapłakany błagalnie patrzę w stronę srogiej wychowawczyni i z rozpaczą cicho powtarzam: „Przecież to moja złotówka, dostałem ją od mamy...”.
Ten spektakl trwa dłuższą chwilę. Pani pedagog nie daje się zbić z pantałyku i kończy salomonowym rozstrzygnięciem: „Nikomu nic nie zginęło, bo w porę zapobiegłam kradzieży”.
Po lekcjach wracam do domu cały w spazmach, z brudną, rozmazaną od łez i zawartości nosa twarzą. Wokół mnie biegają moi rówieśnicy. Rzucają we mnie kamieniami i krzyczą na całą ulicę: „Złodziej, złodziej!”. Koleżanki i koledzy z mojej klasy... w stadnym odruchu, napuszczeni przez dorosłą osobę, w ciągu jednego dnia przeistaczają się gromadnie w bezmyślnych okrutników.
Wszystko, co zdarzy się później, nie ma już żadnego znaczenia. Emocjonalna interwencja mojego ojca w szkole jest musztardą po obiedzie. Beztroska reakcja wychowawczyni, że przecież nic takiego się nie stało, to jedyne ironicznie rozlegające się echo dnia poprzedniego…
Ta, tak dramatyczna dla mnie historia zatruła mi na długie lata szkolne życie. Rok później po tym wydarzeniu umarł mój ojciec. Matka tyrała jak wół, by przyodziać i wykarmić naszą gromadkę. Nie miała czasu, by każdemu z nas oddzielnie zaglądać głęboko w oczy. A w tamtych latach nikt nie znał profesji szkolnego psychologa...
Każdego kolejnego nauczyciela napotkanego na mojej drodze – w sposób kompletnie niezasłużony – rozpocząłem traktować jak potencjalnego wroga. Nieufny, zamknięty w sobie, krętymi ścieżkami przemierzałem meandry szkolnej edukacji. Niewiele mnie obchodziły zmagania innych o najlepsze szkolne laurki.
Uciekłem w świat książek, których w dzieciństwie i w młodości przeczytałem nie setki, a tysiące. Obcowanie z woluminem w ręku czyniło mnie bezpiecznym, budowało wysoki mur chroniący przed złymi ludźmi.
W dorosłym życiu straciłem wszelki kontakt ze szkołą. Nigdy za nią nie tęskniłem. W odróżnieniu od wielu moich znajomych i przyjaciół, wracałem do wspomnień z tzw. budy z dużymi oporami, wręcz niechętnie.
* * *
Po co opowiadam tę moją z lat pacholęcych wyniesioną historię? Przecież ona tylko dla mnie była brzemienna w skutkach. Zapewne takich przykrych osobistych zdarzeń potrafiłoby przywołać ze swojego życiorysu wielu czytelników.
Niechybnie znajdą się pośród nich tacy, co wzruszą ramionami i orzekną: nie taki łomot od życia dostawałem! I będą mieli rację. Jednakże nie rzecz w tym, by ogłaszać licytację, kto zrobi z siebie większego męczennika. Mnie chodzi o coś zupełnie innego.
Sięgając po wymowną ilustrację z mojego dzieciństwa, chciałem pokazać, jakie spustoszenie może dokonać zachowanie dorosłych osobników wobec kruchej psychiki bezbronnego dziecka. Jak bardzo niefrasobliwie można podeptać godność małego człowieka, jego jeszcze nieukształtowany świat wartości i wyobrażeń...
* * *
Kiedy po raz pierwszy na poważnie zacząłem rozważać próbę powrotu do iławskiego ratusza – zastanawiałem się, jakie społeczne postawy potrafią najbardziej uszlachetnić samorządową wspólnotę? Co najdobitniej może wykazać starannie przemyślaną humanizację naszego lokalnego życia? Na te pytania jest wiele odpowiedzi.
Niewątpliwie nasz stosunek do ludzi starszych. Bezwzględnie dbałość o cmentarze, tym samym o naszą tożsamość. Bez najmniejszego wahania należy wymienić szacunek do otaczającej nas roślinności i ufających nam zwierząt. I głośno zaakcentować otwartość na problemy niepełnosprawnych. Nie wolno nam też zapominać o zjawisku społecznie wykluczonych – choćby było ono najwstydliwsze i najtrudniejsze.
A co z naszymi dziećmi? Czyż to nie one, w każdej małej Ojczyźnie, nie zaświadczają najlepiej o klasie i mądrości dorosłych członków lokalnej wspólnoty? Właśnie o iławskich dzieciach chciałbym powiedzieć w tym tekście jak najwięcej – bez kombinacji czarownych zaklęć i powielanych truizmów.
Postępujący wielkimi krokami niż demograficzny, negatywne zjawisko masowej emigracji pośród Polaków, utrata wzajemnych, społecznych więzi polskich rodzin, z których niemal każda zaczyna żyć sama w sobie – to problemy ogólnopolskie, którym kolejne rządy średnio potrafią zaradzić.
Dodajmy do tych fatalnych w skutkach tendencji mało przekonujący, ograniczający intelektualny rozwój młodych ludzi, system nauczania. Uzupełnijmy tę smutną diagnozę o kompletny brak profilowania i monitoringu w procesie kształcenia naszych dzieci, w połączeniu z przeraźliwie ubogą ofertą pobudzania najróżniejszych zainteresowań.
A jeśli i tego byłoby za mało, spróbujmy uświadomić sobie wyniszczającą metodę bezdusznej matematyki przetrzepującej oświatową subwencję, czy też nie uznający kompromisu ekonomiczny rygor cieniem się kładący na publicznych i niepublicznych przedszkolach...
* * *
Czy wykonując funkcję burmistrza, można być technokratą i marzycielem równocześnie? Jestem przekonany, że nie tylko można, ale bardzo trzeba!
Chcąc dokonać czegoś przełomowego dla lokalnej społeczności, należy skutecznie połączyć te pozornie wykluczające się nawzajem przymioty. Po to, by rozbudzoną wyobraźnię i jasno wykrystalizowane marzenia potrafić zaprzęgnąć do konsekwentnie postępującej, samorządowej roboty.
W rytmie powyższego stwierdzenia pofolguję sobie co nieco, kontynuując swe przemyślenia o rozwoju iławskich dzieci. Dla mnie osobiście narodziny nowego człowieka, jego pierwsze tchnienie, pierwszy płacz wydany, szeroko ze zdziwienia otwarte oczy – to cud. Cud niebywały.
Jeśli tu, w Iławie, potrafilibyśmy zauważyć, jak wielkim dla nas darem jest każdy nowy, najmniejszy pośród nas obywatel – jego kolejne dni spędzone na tym nie zawsze przyjaznym świecie będą o niebo łatwiejsze.
Dla określenia stanu umysłu nowonarodzonego dziecka starożytni filozofowie ukuli termin tabula rasa – czysta, pozbawiona śladu chropowatości, śnieżnobiała karta do zapisania...
Inżynierowie dusz… Tego określenia nie użyli dawni Rzymianie. Po raz pierwszy posłużył się nim Josif Wissarionowicz Dżugaszwili, pseudonim Stalin. W ustach paranoicznego zbrodniarza najpiękniejsza fraza zabrzmi pejoratywnie. Ja jednak bardzo lubię to określenie i chętnie się nim posługuję.
Inżynierami dziecięcych dusz większość dorosłych nazywam – rodziców, nauczycieli, trenerów, instruktorów kultury i wielu innych. Jednak przedstawicieli lokalnej władzy przede wszystkim, bo to właśnie oni ponoszą odpowiedzialność za całokształt do najmłodszych mieszkańców skierowanego przesłania największą.
Nie jest celem tego artykułu wskazywanie konkretnych systemowych rozwiązań. Byłoby to niemożliwe. Musiałbym napisać obszerny, oddzielny rozdział grubej książki.
Pomysłów wypełnionych ciepłą treścią, pobudzających dziecięcy intelekt, wciągających małych iławian (dla ich dobra) w systematyczność, głód wiedzy i pracowitość mam w głowie bez liku. Nawet nie wyobrażasz sobie, drogi Czytelniku, jak wiele w tej materii jest do poprawienia. Wystarczy tego chcieć i mieć odwagę, tak dla przykładu powiedzieć:
Stop, nie będzie kolejnego skrzyżowania, ta inwestycja może jeszcze poczekać. My musimy zwrócić się w stronę ludzi. Nakłady finansowe skierować między innymi do naszych dzieci. One są dla nas najważniejsze. To nasz największy kapitał, najlepsza w przyszłość inwestycja.
* * *
Rozpocząłem felieton od opisu moich traumatycznych przeżyć wyniesionych z dzieciństwa. Cały tekst wypadałoby spiąć jakąś zgrabną klamrą. Myślę, że najlepiej taką oto refleksją...
Wszystko się w moim życiu odmieniło, gdy na świat przyszedł mój syn i w kilka lat później zawitał do przedszkola, a niedługo potem pośpieszył do szkolnej ławki. Nikt inny nie mógł wobec mnie zastosować bardziej ozdrowieńczej terapii!
Z przyjemnością obserwowałem jego radosne podniecenie, kiedy codziennie zbierał się do szkoły. Z uwagą wsłuchiwałem się w jego wdzięczną paplaninę, gdy na bieżąco zdawał relację z lekcyjnych zdarzeń i z dziecięcą ufnością odwoływał się do nauczycielskich autorytetów. Wyrósł z tego mojego Błażeja chłop na schwał.
Przez te wszystkie szkolne lata nikt z pedagogicznego ciała go nie poturbował, nikt nie zrobił mu krzywdy, choćby najmniejszej. Odwrotnie. Niejeden iławski nauczyciel mądrze go do nauki inspirował.
Po dziś dzień sam sobie w duchu dziękuję, że nigdy mu nawet jednym słowem nie wspomniałem o swojej wyniesionej ze szkoły ponurej przygodzie...
ADAM ŻYLIŃSKI