Dostąpiłem zaszczytu długiej dyskusji z profesorem zatrudnionym w Komitecie Badań Kosmicznych i Satelitarnych Polskiej Akademii Nauk. Ta luźna rozmowa była dla mnie prawdziwym wyróżnieniem. Tenże profesor to żywa historia polskiej kosmonautyki. Wiele lat temu, jako młody doktorant, w pierwszej linii uczestniczył w sposobieniu, jedynego w dotychczasowej historii Polaka, do lotu w kosmos...
Z rozdziawioną gębą słuchałem niezwykłych opowieści o przepychankach na linii Moskwa – Warszawa – inne stolice demoludów. Zacny pan profesor snuł swoją historię z błyskotliwą narracją i mistrzowską swadą. A ja starałem się uchwycić ten szczególny kontekst wydarzeń sprzed czterdziestu lat, dostrzec istotę karkołomnej logiki ówczesnych radzieckich towarzyszy – zachowując równocześnie w tle szeroką panoramę światowego, ideologicznego konfliktu, zimną wojną przez historyków nazwanego…
Nie omieszkałem mojemu szacownemu rozmówcy poczynić uwagi, jak wielką stratą jest to, że nie pokusił się on o złożenie swojego świadectwa na papierze, nie spisał dla potomnych, jak rodziła się legenda polskiego zdobywcy kosmicznej przestrzeni – późniejszego generała brygady Wojska Polskiego Mirosława Hermaszewskiego. Profesor westchnął i odparł z nieco smutnym uśmiechem: „A kogo to dzisiaj może obchodzić?”
* * *
Polubiłem pana profesora, który w dzisiejszej rzeczywistości jest jedną z najbardziej opiniotwórczych postaci w polskim środowisku kosmonautycznym. Uzyskałem wrażenie, że i on spojrzał na mnie przychylniejszym okiem. Być może zauważył, jak zachłannie odbierałem każde jego słowo. Dlatego zebrałem się na odwagę, przełknąłem ślinę w zaschniętym gardle i wprost do mojego nadzwyczajnego rozmówcy wypaliłem:
„Jesienią tego roku będę ubiegał się o stanowisko włodarza miasta, którego przed laty byłem już burmistrzem. Na dzisiaj moje rodzinne miasto jest pozbawione spójnej, na lata obliczonej koncepcji uprzemysłowienia. Dominuje tam gospodarcza szarpanina od Sasa do lasa. Jaśniejsze punkty to branża drobiarska i stolarska. Mam swój precyzyjny plan dotyczący rozruszania sektora turystycznego, z koncepcją zdecydowanego wybiegania poza letni sezon. Ale to stanowczo za mało, by pobudzić do życia trzydziestotysięczny ośrodek. Stąd moje, sięgające niebotycznych rozmiarów, marzenie, zapewne do wielkości miasta nie przystające. Jeśli będzie mi to przez wyborców dane, nie tylko w Iławie, ale w całym iławskim powiecie chciałbym cierpliwie i z uporem budować zjawisko we współczesnej nowomowie zwane gospodarczym KLASTREM. Przekładając ten termin na bardziej po ludzku brzmiący język, chciałbym stworzyć na iławskiej ziemi przestrzenne zgrupowanie, systemowe powiązanie firm, sieć wyspecjalizowanych dostawców, jednostek świadczących usługi, ośrodków naukowo-badawczych. Wszystko w dziedzinie WYSOKICH TECHNOLOGII...”
Kiedy wyrzuciłem z siebie ostatnie zdanie, przymknąłem na chwilę oczy. Już zaczęło mi się zdawać, że odczuwam rozdzierający ból w bębenkach od kpiącego śmiechu. Z pokorą czekałem na katastrofę – na sięgające wielu pięter tsunami, na jakieś nie ogarniające skali trzęsienie ziemi, a może na gwałtowną erozję gniewnie gotującego się wulkanu. Nic takiego nie nastąpiło. W zamian usłyszałem spokojem i powagą uderzający głos profesora:
„To bardzo interesujące, ambitne i śmiałe. Ale czy zdaje pan sobie sprawę z trudności, jakie na pana czekają? Wcale największym hamulcem dla pańskich planów nie będą zewnętrzne przeciwności. Na całym świecie trwa szaleńczy wyścig w dziedzinie najnowszych technologii. Ten wielki boom nie może ominąć Polski. I w naszym kraju będą powstawać ośrodki naukowo-badawcze w ścisłej kooperacji z firmami i firemkami, specjalizującymi się w wysokich technologiach”.
Pan profesor wyraźnie się rozkręcał, mądrze prawiąc dalej:
„O lokalizacji tego typu naukowo-gospodarczych przedsięwzięć nie będzie decydować świetnie przygotowana lokalna infrastruktura, intensywna promocja miasta, geograficzne położenie i wielkość miejscowości, arcykusząca propozycja zakupu terenu czy nieruchomości. Na nic zda się widziana w swej imponującej okazałości całościowa oferta. Wołaniem na puszczy pozostanie nachalne hasło: Inwestycje tylko u nas! To wszystko jest bardzo ważne, ale zdecydowanie najważniejszym dla ludzi nauki i biznesu jest zupełnie inne inwestorskie zapytanie. Czy domyśla się pan jego bezkompromisowo miażdżącej treści?”
Odetchnąłem z nieukrywaną ulgą. Mój interlokutor w najmniejszym stopniu nie uznał fragmentu wygłoszonych przeze mnie iławskich wizji za przejaw paranoicznego bredzenia. A sens jego podstępnie niezadanego, rujnującego wszelkie lokalne aspiracje pytania rozumiałem aż nadto, dużo wcześniej, po stokroć szukając nań odpowiedzi…
Nasza rozmowa potoczyła się dalej bardzo wartko i trudno nam było ją zakończyć. Profesor z uwagą wysłuchiwał moich przemyśleń, roztropnie wnosząc swe zastrzeżenia co do spodziewanego oporu lokalnej (iławskiej) materii.
Rozstaliśmy się w pełnym consensusie, zgodnie utrzymując, że cała tajemnica powodzenia tego rodzaju gospodarczych zamysłów tkwi… w miejscowym kapitale ludzkim. Wszystko inne brutalnie na plan dalszy zostanie zepchnięte, jeśli tu na miejscu, w Iławie nie zmierzymy się z kluczowym zapytaniem: czy posiadamy wyspecjalizowaną kadrę inżynierów, techników, wykwalifikowanych robotników i czy jesteśmy w stanie tak ukształtowany zasób ludzki ciągle uzupełniać?
Jeśli na to pytanie odpowiemy (z poczuciem iławskiej dumy i godności) twierdząco – z roli zalęknionego petenta przeistoczymy się w tęsknie wyczekiwanego na technologicznym rynku atrakcyjnego samorządowego oferenta…
* * *
Nic mnie tak nie razi, jak ciągle się powtarzająca przedwyborcza gorączka. Jak cyniczne rozbudzanie nadziei wśród zdesperowanych mieszkańców przez wygadujących, co im do głowy przyjdzie potencjalnych kandydatów do publicznych funkcji.
Szczególnie karykaturalny wymiar ma to w trakcie wyborów samorządowych. Jeden czy drugi kandydat, w pogoni za wyborczym sukcesem, nie waha się sięgać po najbardziej demagogiczne hasła. Już buduje fabryki, już ułatwia dostęp do mieszkań, już modernizuje wszystkie zapomniane zakątki w mieście… Do pełnego szczęścia brakuje mu tylko zmasowanej ilości głosów przy wyborczych urnach. Niestety, przeważnie kończy się to zawsze tak samo. Niemal następnego dnia po efektownym zwycięstwie danego kandydata nadchodzi rozczarowanie elektoratu, przeradzające się w wyniszczającą życie społeczne frustrację.
Dlatego decydując się na kandydowanie w burmistrzowskich wyborach, stanowczo wybrałem zupełnie inną wyborczą marszrutę. Oferuję mieszkańcom Iławy (i całego powiatu) długi, precyzyjnie dookreślony marsz po lepsze jutro. Bez efektownych, propagandowych fajerwerków, bez pijarowskich popisów. Niestety, taka otwartość wypowiedzi nigdy nie będzie szczodrze wylewanym miodem na wyborcze, skołatane serce…
Kiedy dochodziliśmy z panem profesorem do zgodnej konkluzji, że cała istota sukcesu gospodarczego miasta zasadza się na miejscowym systemie edukacji, mój rozmówca nie przestawał mi nieustannie przypominać, jak wielki opór napotkam w lokalnym środowisku. Nie musiał tego mówić, bo doskonale to wiedziałem. Chociaż pewnie już nigdy nie pojmę motywów tej zdumiewającej negacji.
Kiedy w rozlicznych rozmowach odnoszę się do mojej ulubionej wizji zbudowania w Iławie ETOSU NAUKI, partnerzy w dyskusji chwacko przechodzą do następnego problemu, darząc tę kwestię chłodną obojętnością. Trudno wówczas oprzeć się wrażeniu, że dla moich sympatycznych rozmówców temat iławskiego etosu w nauce jest jakąś odległą, mało wydarzoną abstrakcją…
* * *
Internauta podpisujący się nickiem ONXZ, na forum „Kuriera Iławskiego”, kilka tygodni temu napisał:
„Mamy w naszym mieście Iławie również uzdolnioną młodzież (,,,). Często dom rodzinny, nawet najbardziej kochany, nie jest w stanie rozwijać skrzydeł swoich dzieciaków. Wśród naszych pedagogów iławskich, jak i trenerów, są tacy, co potrafią przelewać swoje pasje na młodszych. Czy nie jest to piękne i czy nie zasługuje to nie tylko na szacunek, lecz też na szczególne nagrody? Dlaczego rodzice, narzekając na szkoły, nie podkreślają, że są też piękne w nich rzeczy, a nie tylko wylewają złe emocje? Może warto zauważyć specjalistów w dziedzinie sportu, kultury, przedmiotów humanistycznych czy matematycznych? To nieprawda, że wszędzie w szkołach panuje bylejakość (...)”.
Bardzo wartościowy komentarz! Jeśli byłoby to fizycznie możliwe, podpisałbym się pod tymi spostrzeżeniami obiema rękami.
I dodałbym jeszcze, że moje dziecko przeszło przez iławskie przedszkole, szkołę podstawową i gimnazjum bez najmniejszego szwanku. A nam rodzicom nie przydarzyło się spotkać na jego edukacyjnej ścieżce złego nauczyciela. Zdarzali się za to (zupełnie nieoczekiwanie!) pedagodzy wyjątkowi, chociażby tacy jak pan Wiesław Darkowski z SSP nr 3, który rozbudził w naszym synu pasję do matematyki (w IV, V, VI klasie podstawówki!), co ma do dzisiaj dalekosiężne skutki w jego ostatecznym wykształceniu.
* * *
Stosunkowo niedawno popełniłem na łamach Kuriera tekst, w którego części odniosłem się do fatalnego systemu kształcenia naszej młodzieży. Jak można było się spodziewać, moje uwagi spowodowały falę wzburzenia w iławskim środowisku.
Stało się tak nie po raz pierwszy i zapewne nie ostatni. Nikt nie lubi, kiedy burzy mu się starannie wymoszczone, jednak tylko doraźne a w ostatecznym rozrachunku bardzo złudne, poczucie bezpieczeństwa. A mnie bardzo trudno jest polemizować z kimś, kto swe oburzenie wyraża pokątnie, gdzieś tam w czterech ścianach ukryty.
Tymczasem przyjęcie, tak otwarcie wylewanego na papier sposobu myślenia nie wymaga niebywale skomplikowanej analizy. W każdym kolejnym tekście staram się przede wszystkim uruchomić wyobraźnię czytelników, sprowokować w nich wewnętrzny niepokój, zachęcając, choćby przez chwilę, do głębszego zastanowienia. Dlaczego powoduje to takie emocje i kto żyw, stara się moje przemyślenia tak bardzo brać do siebie?
Wyobraźmy sobie orkiestrę symfoniczną złożoną z samych wirtuozów skrzypiec, puzonu, trąbki, klarnetu, fortepianu. I dyrygenta, który taką wyśmienitą orkiestrę wiedzie na manowce, fundując wymagającej publiczności prawdziwie kocią muzykę. Trudno nie wzdrygnąć się na samą perspektywę takiego widowiska.
Podobnie dzieje się w każdym lokalnym samorządzie. Tu również musi obowiązywać przejrzysta dla wszystkich sekwencja wydarzeń. Raz – wielostronnie wydyskutowana koncepcja rozwoju wspólnoty w każdym jej społecznym aspekcie. Dwa – lokalny lider wraz z absolutnie czytelną dla opinii publicznej grupą wsparcia, który wspólnie opracowane założenia twardo wdraża we wspólnotową codzienność. W ten sposób wszyscy wiedzą, co mają robić, jakie spoczywają na nich przywileje i obowiązki.
Kiedy tak ciągle rozmyślam o skierowaniu iławskiej oświaty na zgodne z współczesnymi wyzwaniami tory, ostatnią rzeczą, jaką chciałbym uczynić, jest próba urażenia zawodowej dumy któregokolwiek z iławskich pedagogów. Podobnie myślę o kierownictwie oświatowych placówek w Iławie. Nie tam należy doszukiwać się zaniechań w poszukiwaniu spójnej dla całego miasta koncepcji edukacyjnego prowadzenia naszych dzieciaków. Mój publicznie artykułowany pogląd na chaos panujący w lokalnej oświacie ma jednoznaczny charakter i bardzo uprzejmie proszę pośpiesznie zagniewanych czytelników o jego łaskawe przyjęcie.
Łatwiej nam wówczas będzie realizować najważniejszy zamysł dla lepszej przyszłości Iławy. Tworząc Iławską Fundację Nauki dla najmłodszych, wyraźnie regulując ranking szkolnych przedmiotów, budując powszechny system stypendialny, nagradzając najlepszych nauczycieli, uśmiechając się życzliwie i szeroko do nauk matematyczno-przyrodniczych, do bogactwa humanistycznych dziedzin, do lingwistycznych wyczynów i – nie może być inaczej – do przemyślanego rozpowszechniania szkolnego sportu.
Bo świętą rację miał mój wybitny rozmówca, od lotu w kosmos Hermaszewskiego gromadzący swe życiowe doświadczenia profesor, kiedy głosił że: bez organicznej, systematycznej pracy, bez uczynienia naszych lokalnych działań ponad regionalną awangardą – my, iławianie, zginiemy w harmidrze przeciętności, w mocno już wytartym schemacie, uparcie powtarzanym w wielu polskich gminach...
ADAM ŻYLIŃSKI