Pierwszą niespodziankę przeżyłem tuż po opuszczeniu samolotu. Zaskoczyła mnie ilość pasażerów kręcących się po lotnisku. Wielobarwny tłum bez przerwy przemieszczał się w stronę terminali lub ku głównemu wyjściu. Tam czekały już miejskie autobusy, rząd taksówek i widoczne z każdej strony napisy zachęcające do zejścia w podziemia stacji metra.
Metro… kolejna niespodzianka. Ukryty kilka metrów pod ziemią bezzałogowy zestaw nowoczesnych wagonów sterowany przez niewidzialny komputer. Kiedy ostatecznie rozlokowałem się w hotelowym pokoju, jeszcze raz uważnie przeczytałem program trzydniowej wizyty, jaką właśnie rozpoczynałem w położonej w południowo-zachodniej części Francji Tuluzie. Po pierwszym zetknięciu się z tym niewielkim, jak na europejskie warunki, bo niespełna czterystutysięcznym miastem, już wiedziałem, że najciekawsze obserwacje dopiero przede mną...
* * *
Mój wyjazd do Tuluzy miał miejsce w połowie kwietnia tego roku. Pojechałem tam w ramach roboczych kontaktów europejskich grup parlamentarnych d/s przestrzeni kosmicznej. W polskim parlamencie jestem członkiem takiej grupy. Trafiłem do niej dwa lata temu, na wyraźną prośbę mojego syna. Lotnictwo i kosmonautyka to kierunek jego studiów, które, po obronie pracy inżynierskiej, kontynuuje na poziomie magisterskim. Bardzo namawiał mnie, bym znalazł się blisko dziedziny będącej od kilku lat jego życiową pasją. Syn przekonywał mnie, że przemysł kosmiczny, prędzej czy później, musi przestać być wyszydzaną przez polskie media abstrakcją. Dowodził, że to dział gospodarki w kraju nad Wisłą kompletnie niszowy – wzgardzany przez kolejne ekipy rządzących, a jednak nieuchronnie konieczny do ożywienia w polskich warunkach. Inaczej my, Polacy – tłumaczył – będziemy staczać się po równi pochyłej, dostosowując się do modelu prymitywnego państwa, zdolnego tylko do montażu wyprodukowanych przez inne nacje, skomplikowanych technologicznie komponentów. I drążył dalej: o kosmosie nie wolno myśleć wyłącznie w kategoriach krążących po orbicie rakiet, promów, wahadłowców czy pochłaniających miliardy dolarów wypraw na Marsa. Przemysł kosmiczny dotyka niezwykle szerokiego wachlarza najróżniejszych gałęzi gospodarki i opiera się na wielu dyscyplinach naukowych, chociażby takich jak sygnalizacja satelitarna czy też robotyka i automatyka.
Tak, z wypiekami na twarzy, nieustannie przemierzając wzdłuż i wszerz pokój, przekonywał mnie do zainteresowania kosmiczną problematyką mój jedyny syn Błażej. Słuchałem go z uwagą, w głębi duszy śmiejąc się do siebie samego. Ten mój chłopak! Od najmłodszych lat ogarnięty szalonymi ideami, zadziwiający samodyscypliną i żelaznym uporem. Młodzieniec skupiony tylko na sprawach poważnych, pozbawiony najmniejszych oporów, gotowy rzucić wyzwanie całemu światu. Ileż to razy musiałem go wyhamowywać! A teraz, już dorosły, próbuje mnie zarazić swoimi namiętnościami – i, jakże mogłoby być inaczej, udaje mu się to doskonale…
* * *
Moja parlamentarna przygoda z kosmosem trwa już od wielu miesięcy. Poznałem osobiście całą plejadę polskich naukowców, poczynając od profesorów z Komitetu Badań Kosmicznych i Satelitarnych Polskiej Akademii Nauk. Zacząłem nawiązywać kontakty z przedsiębiorcami stawiającymi w swoich firmach na rozwój wysokich technologii. Wziąłem udział w rozlicznych spotkaniach i konferencjach poświęconych kosmonautyce. Aż w końcu znalazłem się w samym sercu europejskiego przemysłu kosmicznego, we francuskiej Tuluzie…
Organizatorzy zaaplikowali nam, posłom i pracownikom naukowym z wielu zakątków Europy, bardzo intensywną formułę pobytu. W skondensowany sposób, od rana do wieczora, przez trzy dni mogliśmy zlustrować fantastyczny dorobek francuskiej myśli technicznej, tej skierowanej wprost w przestworza. Otrzymaliśmy niepowtarzalną możliwość, by z zapartym tchem zaobserwować, na czym polega budowanie przez kolejne pokolenia gęstej, na zabój splecionej sieci gospodarczo-naukowych powiązań. Z bliska mogliśmy zobaczyć, jak się kreuje wysokie specjalizacje, obrasta przemysłową tradycją i z wielką dbałością tworzy światowej klasy wizerunek.
I tak, otoczeni przewodnikami-profesjonalistami, rozpoczęliśmy wizytę od odwiedzin kosmicznego miasteczka zbudowanego z wielkim rozmachem i jeszcze większym smakiem pod potrzeby edukacyjne i dla turystów. Zaraz potem spędziliśmy kilka godzin w ośrodku badań kosmicznych CNES odpowiedzialnym m.in. za koordynację i organizację badań przy użyciu sztucznych satelitów Ziemi, rakiet sondażowych i balonów stratosferycznych. Następnego dnia przedstawiono nam jeden z zakładów świetnie zorganizowanej firmy THALES, będącej jednym z kluczowych uczestników rządowego programu rozwoju technologii kosmicznych we Francji. A ostatnie półtora dnia poświęcono nam w miejscu, które było dla mnie osobiście wielkim wstrząsem. To wtedy zrozumiałem, dlaczego tak niewielkie miasto posiada zapełnione pasażerami lotnisko i nowoczesną linię metra. Otóż zawieziono nas do siedziby AIRBUS-a, międzynarodowego konsorcjum europejskiego zajmującego się produkcją samolotów – największego rywala amerykańskiego BOEINGA. Ten prawdziwy potentat branży lotniczej w Europie zatrudnia w różnych krajach około 50 tys. ludzi. Jego największe zakłady, ulokowane na tysiącu hektarach, szczelnie chronione, z własną wewnętrzną komunikacją autobusową, z dziesiątkami olbrzymich hal, znajdują się właśnie w Tuluzie.
Byłem oszołomiony ogromem tych zakładów, a równocześnie nie mogłem wyjść z podziwu, jak można wydobyć tyle potencjału ze spokojnego, niemalże sennego rytmu pracy w takim gigancie. Wyjaśniono mi, że przy produkcji samolotów hasło akord byłoby zbrodniczym procederem. Tutaj wymagana jest permanentna kontrola, laboratoryjna dokładność, niebotyczna precyzja, a cała tajemnica efektywności produkcji tkwi w organizacji pracy.
Jaka to musiała być organizacja pracy, dowodziło unoszące się nad halami produkcyjnymi niebo. Naszej wizycie nieustannie towarzyszyły karkołomne akrobacje lotnicze potężnych, czterosilnikowych maszyn, z dwoma pokładami (555 miejsc), szerokim kadłubem i oznakowanym ogonem w barwach narodowych linii lotniczych ze wszystkich części świata. To były loty kontrolne, których przeznaczony do sprzedaży samolot musi odbyć dziesiątki a nawet setki.
Nie wiem, co mnie napadło, ale w trakcie odwiedzin AIRBUS-a zacząłem intensywnie myśleć o Iławie. Najstarsi iławianie pamiętają zapewne okres największego rozkwitu Iławskich Zakładów Naprawy Samochodów. To były lata siedemdziesiąte ubiegłego stulecia. W IZNS-ie pracowało wówczas blisko tysiąc osób! Przewijały się tam kolejne pokolenia inżynierów, techników i wykwalifikowanych robotników pracujących w metalu. Z zakładu żyło wiele iławskich rodzin. A pod potrzeby ówczesnej produkcji ponadpodstawowe miejscowe szkoły otwierały klasy z adekwatnymi kierunkami nauczania. Tak Iława zbudowała własną, przemysłową tradycję. To nieważne, że działo się to w peerelowskim systemie nakazowo-rozdzielczym. Jedynie istotna była wówczas przemyślana, wkomponowana w miejski organizm ludzka inżynieria, tak znakomicie potrafiąca wypełnić obszerny fragment społeczno-gospodarczego życia Iławy. Dzisiaj po potędze tego zakładu pozostało tylko żałosne wspomnienie…
* * *
Opuszczając zakłady AIRBUS-a, nie mogłem zebrać myśli. Postanowiłem darować sobie pożegnalną kolację konsula honorowego RP z polską grupą posłów i profesorów. Zakupiłem plan miasta i udałem się na samotny spacer po Tuluzie. Bo wszystko, co nam do tej pory pokazano, znajdowało się na obrzeżach miasta, a o samej Tuluzie wiedziałem tyle, co wyczytałem w internecie. I to była już ostatnia niespodzianka, jaką przeżyłem na francuskiej ziemi, bodajże największa.
Za każdym skwerem i zaułkiem odkrywałem coraz piękniejsze miasto, pełne kolorowych ulic, przyrestauracyjnych ogródków okupowanych przez gwarną klientelę złożoną przeważnie z młodych ludzi. Tuluza wieczorową porą tętniła pełnią beztroskiego życia. Szacowne kamienice, zabytkowe kościoły, leniwie snujące się wodne kanały – wszystko to razem wzięte, w połączeniu z rozgadanym zbiorowiskiem osobników wielu ras i narodowości, tworzyło niepowtarzalny klimat. Tak musi wyglądać, pokazany jak w pigułce, syty i uporządkowany świat żyjących w poczuciu stabilizacji mieszkańców i… przyjezdnych, bo Tuluza to równocześnie jeden z największych ośrodków akademickich we Francji – działają tam trzy prestiżowe uniwersytety!
* * *
Późną porą wróciłem do hotelu. Długo nie mogłem zasnąć. Przed oczyma wirowały mi najróżniejsze sekwencje spędzonych w tym niezwykłym miejscu zaledwie trzech dni. Widziane z odległości kroku rakiety ARIAN; imponujące rozmiarami satelity; studia monitorujące przestrzeń kosmiczną jak wyjęte z filmów science fiction; w iście komandoskim stylu wyposażone wnętrza samolotów wojskowych CASA; mrowie pracowników w białych kitlach krzątających się przy instalowaniu setek tysięcy nitów, śrubek, przewodów niezbędnych do złożenia skrzydeł, kokpitu i całej reszty wielkiego kadłuba najnowocześniejszego AIRBUSA 380.
No i te obrazki z ostatniego wieczoru! Oto, zamiast pośpiesznie przemierzających tuluskie chodniki jajogłowych okularników, zatopionych we własnych myślach smutasów, zawładniętych reżimem katorżniczego, bo intelektualnego wysiłku przy pracy, obleczonych ludzką skórą cyborgów – ujrzałem rozbawiony, wyluzowany tłum, obficie czerpiący pełnymi garściami wszystkie przyjemności oferowane na tym świecie…
* * *
Następnego dnia, z przesiadką w Paryżu, leciałem do Polski. Przede mną była kolejna zarwana noc, bo w Warszawie, nie bacząc na późnowieczorną porę, cierpliwie czekał na mnie mój syn. Nie mogłem wsiąść do porannego pociągu w kierunku Iławy bez zdania mu szczegółowej relacji z tuluskiej eskapady. Mocno podekscytowani wspólnie przegadaliśmy długie godziny.
Nazajutrz wracałem do mojego miejsca na ziemi, do Iławy. Wracałem do krainy pijarowskiego chaosu i zamętu, gdzie niebawem rozpocznie się wielki wyścig o samorządową władzę. W przedwyborczej paplaninie królować będzie bełkot donośnie oznajmiający o nakładach przeznaczonych na promocję miasta, napędzaniu koniunktury w miejscowych hotelach i wymarzonym rozwoju turystyki. Rozpocznie się kolejna odsłona realizacji paranoicznej wizji rozwoju Iławy jako żywo przypominającej rozpoczynanie budowy domu od dachu – zamiast od fundamentu.
Tuluski czar, jak bańka mydlana, prysł w jednej chwili. Przecież ja również staję do tych wyborów! Żadna to tajemnica od ponad roku. Życzliwi mi iławianie powiadają, że jestem faworytem batalii o burmistrzowski fotel. Wcale tak nie uważam! W każdych wyborach potencjalni wyborcy oczekują charyzmatycznych opowieści o baśniowej krainie szczęśliwości, szczelnie wypełnionej mitycznymi miejscami pracy dla wszystkich i to najlepiej tworzonymi natychmiast po wyborach.
Tymczasem ja mam jedynie do zaproponowania – w rytmie otwartego społecznego dialogu – ciężką pracę u podstaw, organiczną robotę do wykonania, poczynając od najmłodszych iławian. A zasadnicza myśl, jaka mi przyświeca, kiedy myślę o Iławie, to jej wielka – systemowo zaplanowana – modernizacja. Ale nie ta obliczona na nowe krawężniki i chodniki, ale sięgająca wprost iławskich mieszkańców. Czy z takim szczerym do bólu nastawieniem można wygrać lokalne wybory?
Jaka koncepcja rozwoju Iławy weźmie górę w tegorocznych jesiennych wyborach? Czy ta oferująca iławskiej społeczności kolejną porcję kolorowych świecidełek? Czy też ta, mało efektowna, ale uparcie dążąca do tworzenia logicznie poukładanego, gospodarczego klimatu w Iławie, twardo realizująca spójną wizję naszej rodzimej produkcyjno-wytwórczej gospodarki. Nawet za cenę procesu, który miałby trwać długie lata…
* * *
Na zakończenie wypada mi wytłumaczyć drogim czytelnikom, dlaczego w tym artykule posłużyłem się kompilacją mieszającą moje wrażenia wyniesione z bajecznej Tuluzy z odczuciami związanymi z naszą Iławą. Niczego nie chciałem ośmieszać. W żadnym razie nie było moim celem zapraszanie iławian w opary absurdu. A tak by się stało, gdybym zaczął doszukiwać się pomiędzy Tuluzą a Iławą jakichkolwiek porównań. Nie zbudujemy w naszym mieście lotniska, metra i gigantycznego przemysłu kosmicznego. Sięganie po tuluski dorobek z perspektywy iławskiej byłoby czystym szaleństwem.
Zachowując jednak właściwe proporcje, z pożądaną pokorą do otaczających nas z każdej strony polskich realiów, nie wolno się nam dołować. Najgorsze, co mogłoby się iławianom przydarzyć, to uporczywe pielęgnowanie w sobie prowincjonalnych kompleksów. Nam przede wszystkim potrzebna jest radykalna zmiana sposobu myślenia o przyszłości naszego miasta. Jeśli skutecznie nie otworzymy Iławy na wszelkie gospodarcze, edukacyjne i kulturowe nowinki z zewnętrznego świata płynące, to dopuścimy do niesłychanego zaniedbania. Mimowolnie staniemy się uczestnikami powolnego obumierania iławskiej wspólnoty. Pozostanie nam tylko dokarmianie się złudną nadzieją, że trzydziestotysięczną populację uratuje realizowany z rozmachem port żeglugi śródlądowej i sieć luksusowych hoteli.
A tak być nie może! I dlatego postanowiłem opowiedzieć czytelnikom Kuriera o moich obserwacjach we Francji, by jak na dłoni pokazać, jak konsekwencją, cierpliwością i ciężką pracą można kształtować model nowoczesnego, miejskiego ośrodka.
ADAM ŻYLIŃSKI
Francja, Tuluza.
Kosmiczne miasteczko zbudowano
z wielkim rozmachem i jeszcze większym smakiem
pod potrzeby edukacyjne i turystyczne