Znowu wybuchają bomby. Tym razem w głowie. Jedną z nich zostawił ktoś w pociągu. Ktoś krzyczał, że to koniec, a inni kręcili głowami. To niemożliwe. Przecież nie zabiją nas ot tak. Wszyscy jechali na wypoczynek. Należało im się to. Zapłacili za bilet.
Tomasz Reich
Miało być przyjemnie. Zwykły wyjazd nad morze, do Sopotu. W Warszawie podczas długiego weekendu zostają tylko nieliczni. Miejscowi. Dlatego, jak mówią mieszkający w stolicy ludzie, dopiero podczas weekendów i wszelkiej maści świąt można przekonać się, kto naprawdę mieszka w Warszawie. To prawda, dlatego ciężko mnie przekonać do wyjazdu nawet poza rogatki miasta.
Tym razem uległem i kilka godzin później mieliśmy być w Sopocie. Przynajmniej według planów. Ulice w mieście wyludniły się już we czwartek, ale mieliśmy pojechać koleją, niezależną od korków i samochodów. Co prawda, jazda polskimi pociągami nie należy do przyjemności. Pisałem o tym już nie raz i zdania nie zmienię. Irytuje mnie fakt, że niecałe 400 kilometrów, które dzieli Warszawę od Gdańska, pokonuje się pociągiem w aż pięć godzin. Dodam też − w fatalnych składach, bo przecież w PKP nikt nie słyszał o klimatyzacji, o czystości nie wspomnę. Niekiedy zresztą prędkość pociągów jest mniejsza od tej, którą można wyrobić rowerem.
W piątek nic nie zapowiadało też, że pociąg może mieć opóźnienie. Przynajmniej tak było do Iławy. Z dużym sentymentem spojrzałem w okno, jak mkną w nim znane mi miejsca, ale nawet z perspektywy pociągu wydawały mi się tylko przeszłością. Kiedyś może do niej wrócę, bo przecież całym sercem jestem na Warmii i Mazurach, ale tego dnia miałem zamiar połazić po plaży. Poczuć morską bryzę. Kilkanaście minut za Iławą zaczęły się kłopoty. Na wysokości Prabut pociąg nagle stanął w polu, a konduktor cały w nerwach kazał nam wszystkim opuścić pociąg. Pomyślałem, że to jakiś dowcip. Co się stało?
– Nie mogę tego powiedzieć, ale muszą państwo wysiąść natychmiast. Proszę zabrać bagaże – odpowiedział konduktor.
– O co chodzi? Proszę powiedzieć. Nie wyjdę stąd. To jakiś kawał. Mam bilet do Sopotu, a nie do miejscowości w polu.
– W pociągu jest bomba.
– Jaka bomba? Co też pan wygaduje? To jakieś brednie – powiedziała jakaś kobieta. – Pewnie coś się popsuło i tyle. Zapłacicie mi za to. Zobaczy pan, ja do rzecznika napiszę!
– Może nie mieć pani okazji, jak zostanie pani tu dłużej! –odwrzasnął konduktor. Pchnął drzwi i poszedł do kolejnego przedziału.
Ludzie wyskakiwali z wysokiego nasypu z pociągu wprost na łąkę. Przy całej napiętej sytuacji ten widok był nawet zabawny.
– Czy to jakieś szkolenia BHP? – zapytał ktoś z pasażerów. – Może majówkę sobie robicie, bo wciąż tylko te strajki i nic więcej.
Ludzie nie wiedzieli, co się dzieje, bo przecież nagle zaplanowany weekend legł w gruzach. Wtedy nikt nie wiedział, że pociąg stanął nagle i zablokował przejazd kolejnym. Dopiero po godzinie przyjechała brygada antyterrorystyczna. Już wcześniej konduktor kazał wszystkim odsunąć się od pociągu na bezpieczną odległość. To wzbudziło moje podejrzenia: przecież ta kupa żelastwa nie mogła sama w sobie być zagrożeniem dla ludzi. Poza tym brygada antyterrorystyczna na tym pustkowiu z pewnością nie przyjechała na bezpłatne pokazy swoich zręczności.
– O co w tym chodzi? Proszę to wyjaśnić. Co my tu robimy? – spytałem konduktora.
– W pociągu jest bomba. Dostaliśmy informację z węzła, że mamy opróżnić pociąg.
Po dobrej godzinie okazało się, że nic w pociągu nie ma. Nawet odrobiny trotylu. Był za to święty spokój w pasażerach, że nic im nie grodzi i wściekłość, bo komuś zachciało się zrobić dowcip. Dopiero w Sopocie dowiedziałem się z internetu, że jakiś mężczyzna przed Iławą zrobił awanturę w Warsie i obsługa postanowiła go wysadzić z pociągu. To ponoć on w akcie zemsty zadzwonił do PKP, że w pociągu jest bomba. Trzeba przyznać, że facet musiał być szybki, skoro w ciągu 10 minut potrafił zatrzymać pociąg, który dopiero co wyjechał z peronu! Szkoda, że nie pomyślał o konsekwencjach tego, co zrobił. Być może złapali go i poniesie jakieś konsekwencje prawne. Może zapłaci PKP odszkodowanie, ale co to tak naprawdę zmieni? Czy usprawni pracę kolejarzy, zwróci czas stracony pasażerom zmuszonych do majówki na łące. Wątpię. Zresztą nie liczyłbym na to, choć przecież to nie pierwszy taki zamach na spokój pasażerów pociągu.
Co jakiś czas ewakuowany jest gdzieś w kraju cały szpital, pustoszeją szkoły, bo uczniom nie chce się uczyć. Ktoś inny znowu potrafił zablokować Warszawę, bo zadzwonił i powiedział, że w metrze są bomby. Efekt? Gigantyczne korki w całym mieście, kompletna bezradność ochrony metra i uśmiech zadowolenia na twarzy oszołoma. Na szczęście później go złapano. Sprawcą okazał się facet przed 40-tką, z Lublina. Wpadł na pomysł, żeby postraszyć ludzi, zablokować całe miasto i z dużą satysfakcją przyglądać się ludzkiej bezradności i strachowi, który nikogo nie omija.
To uczucie nie ma płci, nie ma też jednego źródła, ale potrafi bardzo paraliżować i niszczyć człowieka. Pewnie ktoś ma przez chwilę satysfakcję, bo może czuć się władcą. Kłopot w tym, że przez głupi telefon z budki inni mają dużo stresu, ale z kolejnym anonimem zmniejsza się też czujność i wrażliwość na takie alarmy.
Żyjemy już od dłuższego czasu w świecie alarmów bombowych. Trochę już odporni na kolejne podejrzane pakunki na lotniskach i głuche telefony na komisariaty od informatorów. Pewnego dnia jednak może tak się zdarzyć, że coś naprawdę wybuchnie. Ale wtedy tego nikt nie potraktuje poważnie. Bo w końcu ryzyko jest wpisane w życie, ale dopóki żyjemy wśród ludzi, nie możemy zapominać o tym, co czują, gdy zadamawia się w nich strach. Nigdy.
TOMASZ GÜNTHER REICH