Poprzedni rok, z okowów którego dwa tygodnie temu się uwolniliśmy, wyjątkowo fajnych ludzi w wymiarze iławskim zabrał z tego padołu. Myślałem już o tym w okolicach listopada, kiedy to na własny użytek dokonywałem w myślach małego resume mijających miesięcy. Miałem przy tym nadzieję, że nie przypieczętuje on swojego odejścia jakimś spektakularnym uderzeniem, skoro już święta za pasem. Myliłem się jednak – swoiste fatum uderzyło jeszcze raz, dokładnie cztery dni przed końcem roku.
Leszek Olszewski
28 grudnia w oddalonych o ponad 350 km Żarach zmarł Andrzej Gralak – człowiek wspaniały, dobry, wielkiego serca. Zawodowo – najpierw nauczyciel, potem wieloletni wicedyrektor iławskiej „dwójki”. Ponadto wybitny trener lekkiej atletyki, animator sportowego życia miasta, a przede wszystkim świetny pedagog – taki z powołania, urodzenia, a nie tylko suchych kwitków potwierdzających, że gdzieś kiedyś się podkształcił. Andrzej, mimo relatywnie młodego wieku, przegrał walkę z wyjątkowo złośliwym nowotworem, a te – jak wiadomo – litości nie znają, taryf zaś ulgowych nie uznają – żadnych! Tną ślepo i prawie zawsze celnie, do końca…
Nie chcę mi się doprawdy wierzyć, że Andrzeja nie ma już pośród nas – w Iławie, Żarach czy gdziekolwiek indziej. Tak oto 2008 rok spiął klamrą to, co zaczął m.in. zabraniem zeszłej zimy ludzi tego pokroju co mój ojciec, pan Zygfryd Sitkowski i kilku innych z półki pt. „sama dobroć”. Takich sobie z wyjątkową precyzją upodobał i postanowił przenieść w niebyt, bo w życie pozagrobowe – z przykrością przyznam – nie wierzę. Wszyscy oni żyć jednak będą tak długo, jak długo żyć będzie pamięć o nich, dlatego chcę dziś wspomnieć Andrzeja w pełnej krasie: pogodnego, życzliwego, z tym jego aluzyjnym uśmiechem i pełnymi humoru dygresjami – słowem takiego, jakim go znały tysiące z nas.
Poznaliśmy się na wycieczce autokarowej – mniejsza o to kiedy, mniejsza o to gdzie. Poznaliśmy się niejako siłą rzeczy – wycieczka była kilkudniowa, ludzi około czterdziestu, stale widziało się więc te same osoby – w hotelach, restauracjach no i naturalnie na autobusowych siedzeniach. Z Andrzejem siedziałem vis a vis, ucinało się więc non stop okolicznościową pogawędkę z i bez okazji. Nie wspomnę już, jak zbliżały emocjonalnie (nie tylko nas) postoje toaletowe w lesie: „Panie na prawo, panowie na lewo”. M.in. w takich, odartych ze złudzeń estetycznych sytuacjach, wykuwała się nasza późniejsza wieloletnia przyjaźń! Generalnie sympatyczni ludzie stanowili wówczas obsadę wycieczki, Andrzej jednak okazał się typem człowieka, do którego zawsze miałem słabość. Wielkolud prawie, o poczciwej twarzy, łagodnym głosie, delikatnym spojrzeniu i ogromnej, uderzającej wręcz skromności. Przy tym bardzo oczytany, inteligentnie formułujący myśli – klasa!
Powalający ów koktajl jasno znamionował człowieka uduchowionego, o wysoce rozbudowanym wnętrzu, co jakoś mi nie licowało z metką „nauczyciela wf-u”. Choć wytłumaczyłem to sobie, że każdy przecież gdzieś musi funkcjonować w świecie realnym. Na swój własny użytek porównałem go sobie wtedy nawet do poczciwego sienkiewiczowskiego Longinusa Podbipięty – często bowiem szukam odpowiedników literackich osób, które poznaję i mnie w jakiś sposób zafrapują. Nie wiem, czym ja Andrzeja ująłem, ale trzy czwarte wolnego czasu od pewnego momentu spędzaliśmy razem – wspólne wypady, pogaduchy, analizy mijanej architektury, krajobrazu…
Słowem – mimo dużej różnicy wieku – rodziła się więź właściwa przypadkom, gdy to kogoś niby dopiero poznaliśmy, a mamy wrażenie, że znamy się „od zawsze”. Potem wróciliśmy do Iławy i tak to zyskałem w gronie najbliższych znajomych kogoś, kto spadł prawie jak meteor, a okazał się być czymś więcej niż strzałem w 10-tkę. Zresztą jest w tym jakaś dziwna prawidłowość – pierwszą ligę swoich przyjaciół w komplecie chyba poznawałem zrządzeniem przypadku: to wycieczka, to kuzyn koleżanki albo awaria samochodu – Andrzej był więc u mnie niejako skazany na sukces towarzyski. Nasze kontakty także miały wymiar specyficzny. Żadnych tam wizyt domowych czy przesiadywania po lokalach.
Widywaliśmy się w 99% przypadków w locie – to na imprezie sportowej, to gdzieś w urzędzie, szpitalu czy sklepie. Wówczas to po kordialnym przywitaniu, przystawaliśmy gdzieś z boku i kilkanaście minut wymienialiśmy z wrodzoną obu nam ironią poglądy na tematy, które ślina na język akurat przynosiła. Bratnie dusze potem się żegnały, życząc sobie wzajemnie: „Do szybkiego zobaczenia”, które zwykle następowało za dwa tygodnie, do miesiąca. Andrzej ujmował mnie też zawsze tym, że ilekroć jechałem samochodem, a on z żoną Ewą spacerowali sobie gdzieś po Iławie, na moje gesty powitalne zza kółka reagował przedwojennym wręcz ukłonem i ostentacyjnym pokazaniem, że rąk nie trzyma po kieszeniach. Taki drobiazg savoir vivre’u właściwy… niedobitkom savoir vivre’u.
Tak, to był KTOŚ, drodzy państwo, pomijam już zawodowe sukcesy, których tu – jak widzicie – nie analizujemy, podobnie jak nie analizowałem takowych swojego ojca, pisząc w marcu swoje z nim pożegnanie.
O chorobie Andrzeja dowiedziałem się z niedowierzaniem, chociaż wiedziałem, że jedyną rzeczą, jaką mógłbym mu zarzucić, było palenie papierosów w ilości, która zatrważała postronnego obserwatora. Ale nie był w tym jedyny – ongiś Cesar Luis Menotti przyznał, że pali 60 sztuk dziennie, a żyje sobie do dziś w Argentynie i to w godnym jak na nikotynową lokomotywę wieku 73 lat. Ale każdy jest z innego metalu – Andrzeja w końcu dopadło przeznaczenie i jest mi bez niego dziś pusto. Chociaż uspokajam, Andrzejku: uporamy się w końcu jakoś z tym, że odszedłeś, o wiele ważniejsze jest bowiem to, że byłeś i rozświetlałeś także nasze dni przez wiele, wiele lat! Wielkie dzięki Ci za to, wielkie!
LESZEK OLSZEWSKI
Ś.p. Andrzej Gralak (1951-2008)