Iława to jednak wesołe miasto, taki mam ostatnio zespół przemyśleń. Asumptem do tego wniosku stało się skonstatowanie kilku niezależnych od siebie faktów, na czele z okradzeniem jednego z iławskich księży, którego złodzieje potraktowali tyleż bezlitośnie, co z kurtuazją, tj. swoje wzięli, nie czyniąc mu krzywdy, mimo że był podczas „napadu roku” obecny w nieruchomości, tj. plebanii.
Leszek Olszewski
Dowiedziałem się o tym poniewczasie z Kuriera, na którego to internetowego forum – o dziwo – dominującym nastrojem było może nie przyklaśnięcie złodziejom, ale brak żalu nad niefartem kapłana. Tym bardziej, że ponoć na niedzielnym kazaniu, na dosłownie godziny przed włamaniem, wydobył z siebie ostrą perorę, iż pieniądze nie są w życiu ważne i żeby nie przywiązywać do nich większej wagi. No skoro tak to los chciał, że pierwszy mógł stawić czoła własnym słowom, swojej hierarchii wartości. Internauci generalnie z dystansem oceniali sytuację, ale szczególnego potępienia dla „Janosików” nie znalazłem. Wnioskowano, że Jezus jeździł na osiołku i sejfu w domu nie miał, więc nie stał się nigdy ofiarą napadu.
Złodzieje wszak nie rzucają się na coś lub kogoś nie dającego w miarę pewnej rękojmi opłacalności skoku, stąd wybierają chociażby banki, a nie bary mleczne. Zamiast więc smutku, zapanowała na forum aura sielankowa, co za brak empatii z wielebnym – drodzy państwo, wypada przywołać was do porządku!
Drugą rzeczą proszącą się o łamy jest „praktyka rosyjska”, której wdrożeniem może się poszczycić iławski „mechanik” – szkoła stojąca na miejscu dawnego niemieckiego browaru! Mamy więc skrzyżowanie punktowe trzech narodów, trzech kultur, o co apelowałem tydzień temu z lekką propozycją, by punkt ciężkości skierować jednak na kontakty z Rosją. „Mechanik” jest, a raczej był, pierwszy, który już w kierunku Moskwy i Bagrationowska spoglądał, a wiecie dlaczego? Otóż tajemnicą poliszynela w latach 70-tych i 80-tych było, że wycieczki, które wpuszczano do ZSRR, czyli generalnie do Moskwy, nie mogły sobie organizować wolnego czasu wedle świętej zasady: „Jest 13, za dwie godziny spotykamy się w tym samym miejscu”. Odbywało się to tak, że autobus miał z góry ustaloną trasę przejazdu w okolice Placu Czerwonego, tam spacer, pamiątkowe fotki, jeśli to możliwe – wizyta u rozpadającego się Lenina w mauzoleum i do hotelu. Tam obiad, kolacja, sen, a nazajutrz rano wyjazd. Znajdowali się jednak odważni, którzy oddzielali się od grupy i wtapiali w tłum moskwian zaciekawieni, dlaczego niczego poza sztywnym programem nie można zobaczyć.
Jaka kryje się za tym tajemnica… Okazała się ona trywialna – poza sztywnym centrum sklepy ze świetnie zaopatrzonych przeistaczały się w świecące pustymi półkami rudery. Wyszła też inna wstydliwość – domy i kamienice były świeże, pachnące i odmalowane tylko od strony frontowej, którą przemierzały autobusy, na tyle „radzieckim” wystarczało farby i dbania o walory estetyczne samego centrum ich stolicy. I tu „mechanik” przejął pałeczkę od onegdajszej (dziś już na szczęście zupełnie innej) Moskwy. Warsztaty tej szkoły tak Bóg zlokalizował, że wychodzą wprost na przełom Małego i Dużego Jezioraka oraz silnie przemierzaną drogę asfaltową, która rozgałęzia się wkrótce na wiele kierunków.
Miejsce więc nie byle jakie, można je oszpecić bądź upiększyć. No i ktoś polecił, by warsztaty szkolne je upiększały, po czym kazał pomalować je na jednej ścianie. Kolor dominujący – żółta żółć. Widoczne zaś na równi ściany boczne po staremu straszą szarą, zużytą, wieloletnią elewacją. Do tego dokłada swoje trzy grosze okalający szkołę płotek pamiętający pewnie Gierka. Położony obok internat też jest odmalowany w ułamku i nic nie wskazuje, by ten proces miał się poszerzyć.
Panuje więc istny galimatias, co może samo w sobie jest oryginalne, ale na modłę bezdomnego z dwoma złotymi zębami na przedzie – przy całym szacunku dla bezdomnych i oczywiście złotych zębów. Szpital niepotrzebnie pomalowano z tyłu – kto tam zagląda? Z frontu przecież prezentuje się jak spod igły – marnotrawcy farby, pędzli i siły roboczej. Śmiesznie jest też na dworcu głównym, od kilku lat wisi tam w holu głównym kartka „miejsce na bankomat” i chyba nikt bankomatu nie planuje zainstalować, bo gdyby planował, to już by stał i dudnił przy transakcjach, ale że jest przeznaczone na niego miejsce – to podstawa. Też nowatorskie!
Można na chodnikach wygrawerować tu i tam inskrypcje: „Miejsce na kosz na śmieci”, a gdzieś na asfalcie wypisać na biało: „Miejsce na przejście dla pieszych”, po czym przechodzących tam karać mandatami, bo „miejsce” to nie „przejście”, więc 100 zł dla pana policjanta, skoro urządził łapankę i dzięki jej wynikom może awansować. Po 5-10 latach eksploatowania mandatowego takiego „miejsca” życie kilkunastu mundurowych może nabrać blasku równego służbowej odznace.
Ostatnia powiastka właśnie z tej branży, bo Człowiekiem Roku został komendant policji w Iławie – i tu moje szczere gratulacje. Przy okazji wyszło jednak, że w klapie laureat na co dzień nosi herb… powiatu kwidzyńskiego, iławskiego bowiem nie ma. To znaczy za złotych czasów miał i zdobił mu mundur, ale oddał go lekką ręką człowiekowi z Holandii. Holender widać tym samym się nie zrewanżował, no chyba że był to herb kwidzyński – co by wskazywało, że mamy do czynienia z handlarzem herbami – i to polskimi przez obcokrajowca! – musi być na to jakiś paragraf. Jeśli tak jednakże nie było, to albo mógł el comendante „w promocji” puścić oba herby, albo też obdarować gościa spod Amsterdamu tym obcym – stawiam dolary przeciwko ząbkom czosnku, że i tak by się nie pokapował, co je różni, a komendant uniknąłby wielomiesięcznego (mniemam) proszenia władz powiatu o duplikat, który może jest, a może nie – wiecie, jak jest. I w tej atmosferze czekajmy na wybuch wiosny…
LESZEK OLSZEWSKI