Mógłbym powiedzieć, że mam się z pyszna. Zachciało mi się dzielić z czytelnikiem spostrzeżeniami o otaczającym mnie świecie, przedstawiać wam mój punkt widzenia, wytykać niedociągnięcia niedoskonałej rzeczywistości i piętnować niesprawiedliwość społeczną. I oto wyrosło mi coś na kształt dwugarbnego zmysłu felietonisty, dzięki któremu mogę (muszę!) widzieć więcej, spoglądać dalej, głębiej i – co najważniejsze – „rozumieć inaczej”.
Tomek Orlicz
Mało tego. Ostatnio doszedłem do wniosku, że muszę się przeistoczyć w bezinteresownego drania, któremu wisi opinia innych drani i który – jak by to określiła podwórkowa dzieciarnia – powinien traktować otoczenie „z czachy”. Czyli, psia jucha, powinienem zacząć się wspinać na szczyt intelektualnej perwersji!
Wychodzi sobie człek z domu w Lubawie, nie zdąży przejść przez jezdnię ni nawet na nią porządnie splunąć, a tu, ni z tego ni z owego, wyostrzone do granic przyzwoitości nozdrza poinformują go, że chyba znalazł się w Afryce albo gdzieś na bezdrożach dalekowschodniej, dzikiej Azji!
Rozglądnąwszy się nerwowo na wszystkie strony, w końcu zlokalizowałem padlinę. Ujrzałem symbol katolicyzmu, a właściwie... dwa jego symbole: wkomponowaną w szczytową ścianę jednorodzinnego domostwa Madonnę z Dzieciątkiem i tuż obok, na czubku czereśniowego drzewka, symboliczny krzyż, do którego w sposób wybitnie symboliczny właściciel posesji przybił ścierwo kruczego ptaszyska (Corvus corax – objęty ochroną gatunkową). Obok niemego słowa „ohyda” i „zadzwońcie po policję!”, natychmiast ożyły pytania: Ile biedaczysko żyłoby jeszcze, gdyby jakiś palant nie postanowił zafundować sobie stracha na wróble? Czy ktokolwiek wie, ile żyją kruki? Że mogą żyć i do stu lat? Że są o wiele mądrzejsze od niejednej psiny? Co by się działo, gdyby ten Ktosiński ukrzyżował na swojej posesji psa?
Obok wymiotnego od razu rodzi się we mnie odruch schizofrenii; jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawia się znikąd mój stary znajomy, Stasiu, i z miejsca zaczyna zanosić się ze śmiechu.
– Nie bądź naiwniakiem – cedzi mi prosto w twarz. – Rozejrzyj się, frajerze, i dostrzeż wreszcie prawdę! To ty jesteś tu anomalią, palancie!
Ignoruję zjawę podświadomości i niepewnym krokiem idę dalej w moje miasto. Jest pogodne lipcowe popołudnie, ludziska tłumnie wracają z pobliskiego odpustu w Lipach, co drugie dziecię trzyma na smyczy helowy balonik-serduszko, a chłopcy – jak to chłopcy – wymachują plastikowymi giwerami i bawią się w wojenki. Lecz oto dostrzegam dorosłego ludka z nowiusieńką wiatrówką w niezgrabnej łapie i już wiem, co tamten zamierza. Ostentacyjnie odchylam głowę w drugą stronę i ruszam dalej. Strzał pada tuż za moimi plecami. Ołów z wiatrówki z metalicznym łoskotem uderza w przydrożną tablicę, po czym ze świstem przelatuje już jako rykoszet tuż przed moim nosem. Niemal w centrum Lubawy! Coś zaczyna się we mnie gotować, ale wytrzymuję.
Maksymalnie skoncentrowany, kilka kroków dalej, z niedowierzaniem dostrzegam nowiusieńki asfalt, który oddycha ledwie dwiema studzienkami kanalizacyjnymi ulicy 19 Stycznia. Oczyma wyobraźni dostrzegam pierwszą lepszą burzę i powódź: zalane piwnice i odpływające hen w Bałtyk świeże kawałki świeżej nawierzchni... I kolejny remoncik tejże ulicy, najlepiej zimą – łatany na raty miesiącami, ponieważ jakiemuś partaczowi znów zabrakło wyobraźni. Ale, póki co, nie pada, więc pozornie wszystko jest cacy. Może nie upomną się w Genewie o pieniążki z dopłat, może nie zajrzą w plany modernizacji.
Mijam kolejne kratki kanalizacyjne, które tylko w mojej ukochanej Lubawie potrafią funkcjonować jak swoisty barometr: im jest cieplej, tym mocniej wali z nich kupą. Dlaczego? Może tak właśnie lubimy? Jeżeli jednak zatęsknimy z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu za świeżym zefirkiem, to i ten przyniesie nam niezmiennie woń ludzkich fekaliów. A skąd? Ano – wprost z pobliskiej oczyszczalni ścieków!
Moja rozjuszona wyobraźnia podąża dalej, stara się uciec jak najszybciej od niezdrowego skwaru letniej, lubawskiej atmosfery, choćby w rześkie klimaty jakiejś mroźnej zimy. I niestety wpada wprost w sidła kolejnego smogu, tym razem spowodowanego tradycją palenia pomeblowym szmelcem w naszych milusińskich domkach jednorodzinnych. Gdzie indziej zimowa gawiedź zjeżdża kulturalnie na BELECZYM, usiłuje na BELECZYM latać czy nawet pływać, a u nas ludki zimą pakują TO do pieców, usilnie starając się dowieść na masową skalę, że śnieg wcale nie musi być biały. I chociaż zimą bywa zimno (jak to zimą, stwierdzicie), to w takich właśnie chwilach w Lubawie, przy odrobinie wyobraźni, można się poczuć jak w dalekich Indiach. Domyślacie się, dlaczego? Że takie zapachy? Brawo!
Od wielu lat w najlepsze krążą sobie najprzeróżniejsze smrody w niezbyt przezroczystym, nieruchawym powietrzu mojej mieściny. Bezkarnie. A do kompletu potrzeba jedynie zasuszonych, krowich odchodów w roli opału. I już moglibyśmy się poczuć jak w indyjskiej wiosce, jakbyśmy uczestniczyli w specyficznym safari albo w eksperymencie wprost z Archiwum X! Czujecie powiew orientu?
Zanim jednak przyjedziecie do mojego miasteczka, dobrze się zastanówcie. W Lubawie, póki co, czeka na was zawiesina rakotwórczego smogu o niespotykanym stężeniu albo atmosfera rodem z okolic latryny. No i ludzie, którzy na pewno są uodpornieni na wszelkie nowotworowe mutacje genetyczne i nieczuli na jakikolwiek egzystencjalny smród. Ludziska tak twardzi, że aż strach wychodzić na miasto! No bo co się stanie, szanowny turysto, jeżeli któryś z lubawiaków – za przeproszeniem – weźmie cię przez przypadek za niedźwiadka? Zaryzykujesz przymusową kąpiel w naszej Sandeli czy może w nie mniej brudnej Jesionce?
Czy w takim razie jestem za rewitalizacją? Owszem, jeśli będzie dotyczyła całego miasta. Jednocześnie uprasza się władze miejskie, żeby zaczęły czynić ową powinność od zawietrznej – tak będzie bezpieczniej.
Com wyniuchał, opisałem.
TOMEK ORLICZ