Dobrze wiesz, kim jestem. Jestem prawdą i wymiarem sprawiedliwości. Dziś wezmę, co moje. Dzieli nas już tylko kilkadziesiąt metrów. Już nie uciekniesz! Nie pozbędziesz się mnie, jestem obok i wiem o tobie wszystko. Nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. Dziś zapłacisz za wszystko tym, co masz, a może nawet zabiorę ci życie. W końcu jestem teraz twoim zbawcą.
Tomasz Reich
Ścieżka rowerowa, zieleń, ciepłe powietrze, tego wszystkiego tak bardzo brakuje zimą. Mnie też o wiele łatwiej cieszyć się z tego, co przynoszą kolejne długie dni wiosny i lata. Wtedy też codziennie jeżdżę rowerem, zawsze dwie godziny, objeżdżam całe miasto bez żadnej ulgi i wyjątku. Ale tamtego wtorku nie zapomnę nigdy. Tym bardziej, że odliczałem kolejne dni do wyjazdu do Niemiec. Miałem tam w końcu odpocząć od Warszawy i codziennych obowiązków. Chyba z tą myślą wsiadłem na rower i skierowałem się w stronę Mokotowa.
To były ułamki sekund. Nie pamiętam samego wypadku. Wiem, że odbiłem się o błotnik i przeleciałem z impetem przez maskę auta na drugą stronę jezdni. Byłem w szoku, a dookoła pełno ludzi. Coś krzyczeli, ale pomyślałem, że skoro myślę, oddycham, a nawet jestem w stanie podnieść się o własnych siłach z asfaltu, to nie jest aż tak źle. Szybko zorientowałem się, że to była w połowie moja wina. Poprosiłem więc kierowcę, żeby negocjować warunki, na jakich możemy się rozejść i zapomnieć o całym zdarzeniu. On przystał na propozycję. Zażądał kasy, ja zapłaciłem. I na tym cała sprawa została zakończona. Co prawda blizny nadal się nie wygoiły, ale ogólnie rzecz ujmując, zapomniałem dzięki pobytowi w Niemczech. Pomyślałem sobie wtedy, że czas leczy rany.
To wydarzyło się kilka dni temu. Było dobrze po dziesiątej wieczorem, kiedy nagle na monitorze laptopa zaświeciło się słoneczko komunikatora gadu-gadu. Na ekranie pojawił się komunikat, że ktoś nieznajomy przesyła do mnie wiadomość. Nie przywitał się ze mną. Tylko napisał wprost, że jest sprawiedliwością, która przyszła do mnie, żeby ją wymierzyć. Odpisałem więc zdumiony tym bełkotliwym zdaniem, że nie rozumiem za bardzo, o co chodzi. Szybko się jednak okazało, że chodzi o wypadek sprzed kilkunastu miesięcy. Ktoś nagle zaczął pisać o tym, że chce kasy i zadośćuczynienia za to, co się wtedy stało. Odpisałem więc, że nie mam za bardzo pojęcia, kim jest ta osoba i dlaczego do mnie pisze w tej sprawie. Szybko się jednak stało jasne, że to był ów kierowca. Byłem trochę zdenerwowany, bo zaczął mi wygrażać, że mnie zabije. To miało być najlepsze wynagrodzenie za jego szkody. Napisał nawet, że wie, gdzie mieszkam. Nie kłamał. Znał każdy detal, a to oznaczało, że musiał się skądś dowiedzieć. Pytanie tylko skąd? Trop od razu zaprowadził mnie na serwis nasza-klasa. Tam od pewnego czasu ktoś na tzw. profilu fikcyjnym podglądał moje konto. Wypytywał moich znajomych o różne detale.
Zdumiewające jest to, że kompletnie nie kojarzyłem człowieka z twarzy i jeszcze trudniej byłoby mi cokolwiek powiedzieć o nim, ale on mnie pamiętał. Tylko skąd? Jak widać, w internecie nikt się nie ukryje i prędzej czy później wszyscy wylądują na naszej-klasie. Po 40 minutach od zakończenia rozmowy z anonimem wylądowałem na ursynowskiej policji. Tu policja dyżuruje całą dobę. Dlatego bez kłopotu złożyłem zeznanie i przekazałem płytę z zapisem rozmowy na gadu-gadu. Było dobrze po trzeciej, gdy policjant zakończył przesłuchanie. Poprosił tylko, żebym przeczytał zeznania, bo może coś przekręcił.
– Perfekcyjnie. Naprawdę znakomicie – odpowiedziałem. – Muszę jakoś wrócić do domu. Tylko nie bardzo wiem czym.
– Niech pan weźmie najlepiej taksówkę. Wie pan, nigdy nic nie wiadomo, skoro on takie rzeczy pisał. Policja nie jest w stanie dla pana nic zrobić, trzeba czekać. Po prostu. Wie pan, takie sprawy są na ogół umarzane – powiedział policjant. – Niech pan uważa na siebie.
Mam uważać na siebie. Policja i tak nie jest w stanie nic zrobić, żebym czuł się bezpiecznie. Ale wtedy wcale nie było mi do śmiechu. Dlatego po raz pierwszy od długiego czasu nogi ugięły mi się do ziemi. Chciałem jak najszybciej wyjść z posterunku, zapalić papierosa i zamówić taksówkę.
Po drodze do wyjścia spotkałem dwie kobiety. Paliły na schodach przed komendą papierosy. Jedna z nich była młodsza i ciągle płakała. Spytałem więc, co się jej stało. Ona zaś powiedziała, że przyszła w środku nocy na policję z matką, bo jej były chłopak już wcześniej podpalił benzyną drzwi ich mieszkania i z cudem uszły z życiem. Ponoć policjanci niewiele pomogli, a ten były chłopak wciąż ją nęka. Teraz to już nawet dzwoni i wysyła sms-y w środku nocy. Pisze wprost: „Zabiję cię”. Nawet te sms-y to za słaby dowód, żeby zatrzymać sprawcę. On musi być złapany na gorącym uczynku. Nic dziwnego, że dziewczyna się załamała i nawet we własnym domu nie czuje się bezpieczna.
– Człowiek jest skazany na cud. Może go w końcu złapią? Najlepiej, jakbyśmy mieszkały zaraz przy komendzie. Wtedy mieliby blisko, może udałoby się nawet przeżyć – powiedziała starsza kobieta. – A tak trzeba taksówką do domu wracać. Rozumie pan, taki to kraj. Tu nikt nie może czuć się pewny, że doczeka rana. Nikt.
Taksówka podjechała punktualnie. Kwadrans od zamówienia. Pomyślałem sobie, że to upokarzające, że człowiek nie może przejść nawet 500 metrów w obawie o życie. Może gdzieś on się czai? Może jest w moim domu? Myśli kłębiły się jedna po drugiej. Pomyślałem, że muszę przejść z samochodu do mieszkania, ale nie mogę tego zrobić sam. Co się stanie, jeśli on tam na mnie czeka? Policjant kilkanaście minut wcześniej zasugerował mi, żebym poprosił taksówkarza o doprowadzenie do drzwi pod mieszkanie. Ale przecież facet za kierownicą jest codziennie nastawiony na ryzyko utraty życia, dlatego nawet nie wyszedłem z takim pomysłem. Trudno, skoro to moje życie, to trzeba się z nim mierzyć, nawet jeśli to komuś nie jest na rękę. W końcu, jeśli ktoś umie liczyć, powinien liczyć przede wszystkim na siebie.
TOMASZ GÜNTHER REICH