Mało kto za poprzedniego ustroju przypuszczał, że w przewidywalnej przyszłości każdy wokół będzie miał możliwość bezproblemowego wyjazdu do Anglii, Hiszpanii, Holandii czy Szwecji. Kiedy zechce, bez tłumaczenia po co i do kogo, z paszportem w kieszeni i dobrą perspektywą pobytu, najczęściej obliczonego stricte zarobkowo.
Leszek Olszewski
Marzenia się więc ziściły, tyle, że szkoła polska, ucząc swych adeptów tysiąca i jednej bzdur przez kilkanaście lat, zupełnie marginalnie podchodzi do jednej z pierwszych swych powinności, czyli wyedukowania powierzonej jej populacji tak, by choć jeden język obcy miała przyswojony komunikatywnie na przyzwoitym poziomie. Najlepiej angielski, bo z tym się nie zginie od Botswany po pastwiska Urugwaju.
Podam przykład wzmiankowanej Holandii. To świetnie rozwinięty acz mały kraj, zamieszkany przez ponad 20 mln ludzi. Plus zwierzyna, ale tę dziś marginalizujemy. I Holender zdaje sobie sprawę z jednego, że ciężko brzmiącego języka holenderskiego używa na świecie te 20 milionów jegomości, a nie używa grubo ponad 6 miliardów. Proporcje podobne jak w Polsce, ale maniera edukacyjna inna.
Tam bowiem dosłownie każdy zna perfekt język angielski. Już nastoletnie dzieci władają nim biegle, bo tamtejsze szkoły może mniej wymagają znajomości długości rzek w Azji czy masywów górskich Afryki, za to kładą dzieciakom w głowy to, co może im się przydać w polepszeniu sobie startu w życie. Polak natomiast w większości mija granicę i milknie, bo nie wie w żadnej pozasłowiańskiej mowie o co chodzi.
Trochę wstyd, zwłaszcza w kontekście prób zadzierzgnięcia przyjaznych kontaktów choćby z przedstawicielem miasta partnerskiego z feralnej Holandii czy Niemiec, no chyba że się mylę i np. burmistrz Iławy włada jakimś językiem obcym podobnie jak polskim. Chociaż nie, bo wtedy miałby prawo kaleczyć go bezkarnie na tysiąc sposobów, każdego dnia nowatorsko.
Poważnie zaś, to winni nie są absolwenci szkół podstawowych czy średnich, jakiś burmistrz czy taksówkarz, a właśnie przewlekle chory system, który to dekadę w dekadę powszechnie oferuje masom 2-4 godziny angielskiego tygodniowo przez kilka lat i puszcza potem ludzi ze znajomością języka Szekspira oscylującą wokół słów „yes”, „no”, „love” i „fuck”. Przy czym ostatnią zdobycz zawdzięcza się zwykle indywidualnemu zmysłowi poznawczemu ex-ucznia.
W Szwecji nie tłumaczy się nawet angloamerykańskiej literatury, gdyż każdy czyta sobie ją w oryginale, a napisy w kinach do filmów USA emitowane są dla zasady, bo może na widowni ktoś Szwedem nie jest. Podobne projekty na bieżąco realizowane są w krajach byłej Jugosławii, Grecji, Słowacji, Czechach. Nawet w Rosji i Kazachstanie. Tylko czekać efektów i gratulować energii.
Energii na szczeblu władz nie trawionej na poniżające podchody. Jak tu nie mówić w szkole o seksie, a zastąpić ten czas chwalebnymi ideologicznie konkursami wiedzy o Biblii, papieżu, bracie Albercie czy rodzinie Jezusa mieszkającej kątem w Betlejem. Na pewno to się przyda, zwłaszcza na rozmowie kwalifikacyjnej w Londynie czy Dublinie do pracy w banku czy supermarkecie.
Idiotyzm polskiej rzeczywistości wytknęła ostatnio włoska La Repubblica, przytaczając ciekawą statystykę. Przez rok od śmierci Jana Pawła II nadano tu jego imię – i tu uwaga: 530 szkołom i 912 ulicom, zbudowano mu 302 pomniki i sprzedano ponad 4 miliony książek o nim traktujących. Koniunktura więc wykorzystana zarobkowo w 100%, jeśli dodać do zysków wpływy z 312 różnych płyt DVD z materiałem wszelakim. Pielgrzymki, przemówienia, piosenki dla niego, jego ulubione, nucone przez niego etc.
Włosi napisali, że szaleństwo to można porównać jedynie z onegdajszym casusem Mao, Kim Ir Sena, cesarza Hajle Selasje i aktualnie Fidela Castro (z pełnym szacunkiem dla Karola Wojtyły – jednak nie prosił o pomniki, lecz uczynki). Dodali przy tym, że niemożliwe jest ono do skopiowania w standardach cywilizacji zachodniej, odideologizowanej i skutecznie wyleczonej z prób wszelkiego odgórnego kultu. Tam może księżna Diana dorobiła się podobnego rozgłosu, ale fakt ów zaszedł niejako oddolnie, a nie skomasowanym wysiłkiem władz państwowych, aparatu kościelnego, masmediów i szkolnictwa, ze żłobkami prawie i przedszkolami włącznie.
W Iławie znam przypadki, gdy na pierwszej lekcji angielskiego nauczyciel wypisał uczniom na tablicy terminy związane z mechaniką samochodową, po czym kazał nauczyć się 30 wyrazów na przyszłą lekcję, bo z tego będzie pytał. Potem szedł temat w temat za polecanym przez siebie podręcznikiem za nic mając, że ludzie coraz mniej rozumieją, bo na wyjaśnianie kolejnych zagadnień zwykle się nie brał, preferując nad to odpytywanie właśnie ze słówek. Geniusz pedagogiki! Na co i na kogo więc liczyć, by nie stać się Robinsonem Kruzoe współczesnego świata?
Primo, można wejść w percepcję Nikodema Dyzmy, że z Polakiem winno się mówić po polsku, ale to odradzam, zwłaszcza poza Polską. Secundo – to droga utkana z pełnej jasności, że szkolne godzinki j. angielskiego to strata czasu i te traktować należy jak pańszczyznę. W tym kontekście polecam penetrowanie w internecie stron np. BBC, prasy amerykańskiej czy MTV ze słownikiem w ręku. Gramatyka nie jest wcale trudna i po stosunkowo krótkim czasie będziecie mieli pojęcie, czy zdanie jest w czasie teraźniejszym, przeszłym czy przyszłym, a słownictwo samo osadzi się w głowie.
Tertio to pogodzenie się z faktem, że jesteś światowym odmieńcem i takim pragniesz pozostać. Albo konstatacja, iż język obcy nie jest ci do niczego potrzebny – to ostatnie rozumiem. Są ludzie – zwłaszcza starsi, którzy poza powiat się nie ruszają, ale ja piszę dziś do awangardy społecznej, czyli tych, co to się ruszą i wyjrzą, co słychać tu i tam. Taktyka radzenia sobie samemu przy bierności innych w ogóle jest godna polecenia. Zwłaszcza w Polsce musi przynieść owoce, skoro „inni” albo na klęczkach, to na pielgrzymkach, w antraktach zaś w nie cierpianej przez siebie pracy. Gdzie zarobki – jak w nauczycielstwie – skłaniają przede wszystkim do odbębniania swego jak najmniejszym kosztem i takim że wysiłkiem własnym.
Leszek Olszewski