Z sześcioma medalami na koncie zakończyła swój udział w Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Vancouver reprezentacja Polski. Jest to wynik dobry, jeśli nie rewelacyjny, wziąwszy pod uwagę fakt, w jakich warunkach nasi olimpijczycy przygotowywali się do tych najważniejszych startów w sezonie.
Sebastian Filip
Ostateczna liczba krążków wywalczonych przez naszych reprezentantów jeszcze przed igrzyskami większości kibiców nie śniła się nawet w najśmielszych snach. W kuluarach przebąkiwano o dwóch, góra trzech medalach, a nawet te prognozy przyjmowano na chłodno. Nie ukrywano, że w konkurencjach typu bobsleje czy saneczkarstwo większych szans nie mamy i całe nadzieje skupiono na duecie Adam Małysz-Justyna Kowalczyk, który, jak się później okazało – odwzajemnił społeczne nadzieje. Ktoś powie – dwaj sportowcy wywalczyli pięć z sześciu medali – co to za wyczyn polskiej ekipy? Odpowiem – owszem, wyczyn jest to spory, bowiem w pięknym kraju, któremu na imię Polska, nawet tym mistrzom kłody pod nogi niejednokrotnie rzucają... ich rodacy!
Pierwszy przykład. Adam Małysz po igrzyskach znów jest na ustach wszystkich. Wielki bohater, sportowe antidotum na polskie kompleksy, gwiazda mediów. Doprawdy zadziwiająca jest ta sinusoida nastrojów – gdy „Orłowi z Wisły” nie szło w Pucharze Świata, dziennikarze pytali: „może czas już kończyć, panie Adamie?”. Najsłynniejszy dekarz w Polsce zawziął się jednak w sobie i pomimo nierzadko krzywdzących opinii mediów – pracował w pocie czoła nad olimpijską formą. Dziś, po zdobyciu dwóch srebrnych medali, żurnaliści z uporem maniaka gnębią skoczka z Wisły pytaniami: „To co, teraz do Soczi?” [Soczi będzie gospodarzem Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2014 roku]. Dziwi tylko anielska cierpliwość Małysza, który jak widać, w blasku zwycięstw, całkiem słusznie postanowił nie psuć atmosfery wzajemnymi oskarżeniami. Bardziej nerwowy zawodnik z pewnością wygarnąłby dziennikarzom ich postawę, gdy znajdował się w sportowym dołku. Teraz bowiem każdy chce się ogrzać w blasku dwukrotnego wicemistrza świata, puszczając w niepamięć apele typu „kończ waść, wstydu oszczędź!”, twierdząc sprytnie: „my zawsze w Ciebie wierzyliśmy!”. Ehe. Akurat.
Druga sprawa. Czystego sumienia w kwestii przygotowań Małysza i Kowalczyk nie może mieć także Polski Związek Narciarski, który jeszcze przed igrzyskami sprowokował kilka sytuacji, na które wprost brakuje słów. Słynna stała się już sprawa rachunków telefonicznych indywidualnego trenera Adama Małysza – Hannu Lepistoe, których narciarska centrala nie chciała uregulować. W zachodnim kraju nie do pomyślenia – w Polsce wciąż możliwe. Jak najlepszy skoczek ostatniej dekady ma się prawidłowo przygotować do olimpiady, skoro głowę zaprzątają mu tak przyziemne sprawy? Wciąż daleko Polskiemu Związkowi Narciarskiemu do profesjonalizmu z prawdziwego zdarzenia, na razie działacze preferują ten „z doskoku”. I znowu naszemu skoczkowi należy się duży szacunek – pomimo czasem niesprzyjającej atmosfery, potrafił postawić na swoim i zdobyć upragnione krążki. Za to Justyna Kowalczyk w przededniu wyjazdu do Vancouver nie wytrzymała i publicznie skrytykowała PZN za fakt, iż wyposażono ją... w zbyt zimne kurtki. Sprawę pozostawiam bez komentarza.
Teraz, kiedy już wiemy, że droga do Vancouver i do medali w przypadku żadnego z naszych medalistów nie była usłana różami, można bez skrępowania przyznać im, że są wielcy. Mnie osobiście najbardziej na tych igrzyskach podobał się CHARAKTER Justyny Kowalczyk. Słowo to zostało wyróżnione nieprzypadkowo, bowiem w przypadku narciarki z Kasiny Wielkiej to właśnie ambicja i jej własne samozaparcie doprowadziły do trzech olimpijskich medali. Nazwisko Kowalczyk powinno nam się teraz kojarzyć z nieustającą walką, nieraz nieludzką, przekraczającą fizyczne możliwości organizmu. W trakcie igrzysk wprost zakochałem się w jej góralskiej mentalności – gdy w biegu 2x7,5 km rywalki były bliskie odebrania jej medalu, ta, ostatkiem sił, finiszowała trzecia. Biegi Justyny powinno się chyba puszczać młodym adeptom sportu jako materiały metodyczne – jak się nie poddać, jak walczyć do ostatnich sił, jak zostawić SERCE na trasie. Godny zauważenia jest także fakt, iż sztab szkoleniowy naszej biegaczki to aż pięć osób z trzech krajów. O możliwie najlepsze przygotowanie Kowalczyk dba białoruski trener Aleksander Wierietielny, smary do nart dobierają naszej mistrzyni Estończycy – Are Mets oraz Pep Koidu i Polak – Rafał Węgrzyn. Fizjoterapeutą jest Marek Brandt. Jak więc widać – dla rewelacyjnych wyników nie trzeba mieć ekipy złożonej z samych Polaków. Dziwić może więc np. tak skrajny nacjonalizm Polskiego Związku Piłki Nożnej, który po dymisji Leo Beenhakkera na stanowisko trenera brał pod uwagę tylko i wyłącznie rodzimych szkoleniowców. I z punktu widzenia czasu – nie robi wrażenia nawet fakt, iż do Vancouver Kowalczyk zabrała aż... siedemdziesiąt par nart. Mistrzyni zwyczajnie wolno więcej. A Małysz? Jak to Małysz – znów wystrzelił z formą w najbardziej odpowiednim momencie. Potwierdził, że póki co, na najważniejszych imprezach nie zagrażają mu młodsi skoczkowie, bo on zwyczajnie jest mistrzem.
Nie wolno także zapominać o niespodziewanym brązie wywalczonym przez polskie panczenistki. Chciałoby się rzec – oby więcej takich niespodzianek! Ale jak na razie cała rywalizacja medalowa rozbija się o kwestie warunków, w jakich przygotowują się nasi olimpijczycy. Idealnym przykładem był Leszek Blanik, słynny polski gimnastyk, który do konkurencji olimpijskich przygotowywał się w skrajnych warunkach – nabiegi musiał wykonywać... z korytarzy, bowiem sala była zbyt ciasna. O kulomiotach trenujących na trawniku pod mostem świętego Rocha w Poznaniu nie wspominając. Dopóki bowiem pod względem infrastruktury będziemy zaliczani do krajów trzeciego świata, dopóty nie będziemy mogli liczyć na więcej niż przebłysk sportowego geniuszu któregoś z olimpijczyków. Bo w Polsce sukces nie rodzi się w bólach. On rodzi się w mękach.
SEBASTIAN FILIP