Profesor Stefan Trykacz kochał życie, a życie kochało jego. Obracał się w towarzystwie generalnie młodszym od siebie, bo „młodzież” zawsze była dla niego najważniejsza. Priorytetowa.
Leszek Olszewski
Poza tym – jak kilkakrotnie przyznawał – nie cierpiał biadolenia emerytów, że coś kogoś boli i wszystko drożeje, a w polityce bałagan. Stąd rówieśników starał się – z małymi wyjątkami – unikać jak diabeł rozgrzeszenia (to jedna z tysięcy jego oryginalnych metafor). Wybrańcom – prywatnie – pozwalał zwracać się do siebie po imieniu, z tym, że wyraźnie preferował jego angielską formę, czyli dla wielu był nie „Stefanem”, a „Stevem” po prostu.
Ród swój wywodził z Węgier, nawet zastanawiał się czy nie od samego Batorego. Bo to imiennik i może wraz z jego elekcją rodzina Trykaczów (węgierska pisownia „Trikacs”) w jakiś sposób zakorzeniła się w kraju nad Wisłą. Długo wałkował ten temat i myślał na prawo i lewo, pytając o zdanie tysiące swych przyjaciół, którzy zwykle ochoczo przyznawali, że rzeczywiście profesor polskich rysów twarzy i fizjonomii nie ma. Za grosz.
To nieodmiennie kończyło się wybuchem euforii i w końcu tę wersję pogmatwanych losów swojej familii przyjął Stefan za obowiązującą i skierował swą uwagę na inne tematy. Jednym z nich było prawdopodobieństwo trafienia szóstki w toto-lotka. Tu wykazał się cierpliwością, bo twierdził, że „na pewno kiedyś ich chapnie”. Raz nawet wyczytał w horoskopie, że stanie się to ok.2020 roku, co uspokoiło w znacznej mierze jego niepewność.
Na uwagę kogoś z boku, że będzie miał wówczas 90 lat i może po prostu nie dożyć terminu, Steve obruszył się, po czym zrobił malkontentowi wykład na temat długowieczności swojej rodziny. Wynikało z niego jasno, że 2020 r. to termin dla niego więcej niż realny, gdyż reprezentuje tej familii gałąź długowieczną i nie zdziwi się jeśli umrze nawet kilka lat po ukończeniu setki. To ucięło dalsze wątpliwości, choć niestety nie okazało się – z dzisiejszej perspektywy – trafną prognozą. Szkoda.
Niemniej w toto-lotka trafił którejś soboty piątkę. Według systemu swego taty z dobrym przedwojennym rodowodem. Pojawiło się pytanie, co zrobić z kilkoma tysiącami złotych, bo jak trzeźwo stwierdził profesor – wszystko przepić szkoda, a przejeść – wstyd. Za kilka dni przyszło objawienie z ogłoszenia prasowego – jedzie na trzy tygodnie do sanatorium w Kołobrzegu! Wypocząć, poznać nowych ludzi, porobić jakieś zdjęcia na nadmorskich spacerach – fotografia stawała się wówczas jego pasją.
I jakoś tak w październiku spakował się, ugotował 6 jajek, kupił chleb, dwa pęta kiełbasy, a po północy wsiadł w pociąg i zniknął. Wrócił 15 lat młodszy – pełen świeżej witalnej energii z kilkoma kliszami Kodaka do wywołania, z całą dokumentacją zabiegów medycznych jakim się poddał – co trzeba było na jego oczach, najlepiej nie kryjąc uznania – zanalizować. Dodatek ekstra z Kołobrzegu stanowił prezentowany przezeń z dumą gruby plik biletów na okoliczne dancingi z datami dziennymi od dnia przyjazdu do wigilii wyjazdu. Dzień po dniu!
Twierdził, że brylował na tamtejszych deskach niczym Fred Astaire, czym nieodmiennie wprawiał w kompleksy mężczyzn, czasem młodszych od siebie nawet o 30 lat. Ci gryźli wargi, podczas gdy kobiety tradycyjnie szalały na jego punkcie, pytając kim jest i skąd przyjechał. Taki obrót spraw zresztą najwyraźniej przewidywał – kamień z serca spadł mu przed wyjazdem w dniu, gdy kupił dopasowane jak ulał do swej stopy eleganckie lakiery.
W sam raz – jak mówił kolejnym gościom swej rezydencji – do tańczenia na lekkich nogach do rana. Takie bowiem pory schodzenia z parkietu generalnie preferował, co miało też miejsce – jak wspomniałem tydzień temu – na balu z okazji 50-lecia LO w 1996 roku. Tam był w swoim żywiole, bo ze swoimi absolwentami i o swoich absolwentach mógł rozmawiać godzinami. Wiedział przy tym, że jest dla nich „kimś”. Z tego zjazdu doniósł do domu z 70 na oko wizytówek – od generałów i pułkowników lotnictwa po poważnych biznesmenów i profesorów – byli tam wszyscy jego Andrzeje, Kasie, Kazik, Adaś czy Krysia z Teresą. Kogo zaś z ulubieńców nie dostrzegł – pytał później listownie o przyczynę i czekał cierpliwie na odpowiedź.
Te pozwalały mu z nadejściem posegregować nieobecnych na ludzi bardzo poważnych, poważnych i mało poważnych, którą to klasyfikację – na własny użytek – prowadził do końca wobec wszystkich, a najbardziej listonosza z emeryturą. Ten to, jak był u niego 22-ego jakiegoś miesiąca – był bardzo poważny, 23-ego – poważny, nazajutrz – stawał się mało poważny, natomiast jeśli dotarł do Steva dopiero 25-ego zyskiwał aż do następnej wypłaty miano osoby całkowicie niepoważnej! Pewno chłop nie wie, jakie meandry i sinusoidy swoich notowań były jego udziałem aż do tegorocznych wakacji.
Instytucją samą w sobie było w ogóle mieszkanie Steva, gdzie na gościa czyhały częstokroć pułapki w rodzaju zawieszonej nisko na żyrandolu oceanicznej ryby z kolcami wokół. Ta to nierzadko i samego gospodarza kłuła w łysinę, gdyż ten zwykł rozmawiać z gośćmi nie przestając ani na chwilę spacerów po pokoju zwykle w tempie marszobiegu. Nerwowo było zwłaszcza, jak nauczył się robić swojskie wino wg przepisu swego przyjaciela z LO, magistra Leona Bittla.
Pierwsze edycje „nektaru” – jak sam swój wyrób nazywał – były na tyle ryzykowne w wyglądzie i smaku, że nikt nie palił się do wypicia więcej niż jednego łyka. To, że gospodarz wypił np. trzy lampki i żyje nie stanowiło przy tym argumentu, gdyż według powszechnej opinii był niezniszczalny i nawet ciekły azot nie byłby w stanie mu zaszkodzić.
Robiono więc pewne uniki w trosce o własne zdrowie, ale mało kto miał odwagę, by otwarcie odmówić spożycia. Wybawienie przyszło niespodziewanie – ktoś włamał się do piwnicy, gdzie Stefan składował zapasy „nektaru” i je ogołocił, co profesor uznał za swój wielki triumf, bo nie zginęło nic innego. Zdecydował przy tym, że kończy produkcję, skoro byle kto ma to pić, z czym wszyscy się zgodzili.
Oj było wesoło!...
Leszek Olszewski