Mam do Polaków stosunek niezmiernie trzeźwy. Słowem, chwalę za znajdywane u nich pozytywy, ganię zaś za negatywy. Nie lubię ocen uproszczonych, wynikających z mózgowego zapuszczenia – i tu niezmiennie staję w obronie zdrowego rozsądku.
Leszek Olszewski
Jeżeli ktoś broni etosu polskości wbrew oczywistym faktom np. historycznym, a do tego dodaje od siebie zestaw inwektyw pod adresem adwersarza – ten kompromituje się jako uczestnik jakiejkolwiek debaty. Poziom magla to bowiem nie terrarium do rzeczowej wymiany poglądów.
Wszelkie stereotypy i utarte schematy mają się zwykle nijak do rzeczywistości. Ot, weźmy kampanię wrześniową 1939 r. Każda nie jaskiniowego umysłu jednostka słyszała chyba śmiechy z polskiego wojska, że naprzeciw niemieckim czołgom pędziła kilkukrotnie kawaleria konna, a w nieco ponad miesiąc Hitler i tak pokonał nas jedną ręką. To prawda, tyle że półprawda. Polacy dobrze zdawali sobie sprawę, że w pojedynkę nawałnicy niemieckiej nie dadzą rady. Nikt się przy tym nie spodziewał, że ZSRR wkroczy tu 17 września.
Zawarte więc umowy sojusznicze z Anglią i Francją jasno mówiły, że w razie ataku Niemiec Polska winna mieć taką potencję militarną, by przeciwstawić się mu przez trzy tygodnie. Tyle bowiem czasu miało zająć Paryżowi i Londynowi przyjście krajowi nad Wisłą z odsieczą, co – jak wiadomo nie nastąpiło. Polska broniła się dłużej – pięć tygodni, osamotniona, topniejąca w oczach, a kawaleria robiła swoje.
Radziecki jej odpowiednik dał się ogromnie Hitlerowi we znaki po agresji 1941 r. Nie był to więc jakiś ponury śmiech historii, coś pokroju strzelania z łuku do przelatujących myśliwców – jak wielu utrzymuje, robiąc sobie żarty z polskiego oręża, gdy ten feralnego września wypruwał z siebie flaki, na darmo oczekując obiecanej pomocy. Ciszej więc nad tymi trumnami. O to samo postulowałbym dziś w kontekście trumien z ciałami Żydów, którzy położyli się ofiarą pogromów zgotowanych im przez Polaków po zakończeniu wojny.
Wyszła bowiem niewygodna książka Grossa, o tyle niewygodna, że prawdziwa, a Polacy stali się w niej oprawcami i podżegaczami do najbardziej niecnych i obrzydliwych czynów. Pogromy przecież łączyły się z grabieżami. Internetowe forum NKI aż zagrzmiało i zaroiło się właśnie od inwektyw pod adresem autora, z których jedna z bardziej delikatnych brzmiała: „jak można tak opluwać ten naród”? Dziecinne to podejście do sprawy – według niego pewno i od Polaka nie sposób dziś dostać w zęby w hipotetycznym iławskim parku, a w więzieniach za morderstwa siedzą też pewnie Hiszpanie albo Arabowie, bo to podludzie – wyznają wszak inną wiarę.
Negacja faktów to sprawdzona forma odgrodzenia się od nich. Tylko zastanówmy się, kogo i w imię czego bronimy? Prostaków – ludzi, którzy wykazali się wówczas pogardą dla ludzkiego życia i zwykłą podłością? Kościoła, na czele z późniejszym prymasem Wyszyńskim, który po rzezi w Kielcach haniebnie odmówił publicznego potępienia ludzi, opowiadających brednie, że Żydzi biorą krew polskich dzieci na macę, co ciemnota uznawała za pewnik? A może dzisiejszych hierarchów – Dziwisza czy Pieronka, którzy piętnując książkę Grossa, bronią pośrednio tamtego jawnego bandytyzmu?
W ostatnim wypadku może działać instynkt samoobrony, bo w tej sprawie polski Kościół nie ma czystego sumienia i woli raczej coś zamieść pod dywan niż dopuścić do otwartej wymiany poglądów. Kościół ów – co ostatnio podkreślił jeden z wykładowców KUL-u, od zawsze łączył katolicyzm z polskością, a to wielkie nieporozumienie. Katolicyzm jest ponadnarodowy, związany z osobą ludzką, a nie z żadną polskością. Jak ktoś ma wątpliwości, niech sięgnie do Biblii i dziesięciorga przykazań. Nie ma tam: „Nie zabijaj katolika” czy „Polaka”, a jest fundamentalne „Nie zabijaj”, czy może się mylę?
Dziwne więc, że Episkopat w czasie i po pogromach oraz licznych „akcjach wagonowych”, gdzie to z pociągów – jak Polska długa i szeroka – wyławiano i mordowano Żydów, milczał i odwracał głowę, zerkając w stronę własnych interesów. Był tu zresztą godnym reprezentantem postawy Kościoła Powszechnego, który antysemityzmem zionął od czasów swych początków, tak że nawet biskupi niemieccy na spotkaniu z Hitlerem, gdy delikatnie upomnieli się o los Żydów, usłyszeli odeń: „Przecież ja robię tylko to, co Kościół robił przez 16 wieków”.
Ale zastanówmy się – zostawiając panów w komżach ich sumieniu, dlaczego podniosło się takie larum z okazji książki piętnującej bandytów sprzed ponad pół wieku, a nie przecież ciebie czy mnie z imienia i nazwiska? Co my mamy do tych ludzi, żeby ślepo stawać w ich obronie – wbrew faktom, dedukcji i zdrowemu rozsądkowi? Gross myśli o tym tak i tak, ja tak, ty inaczej – więc na pozór kroi się podłoże pod wyważoną dysputę, nie zaś wymachiwanie maczetą przed kimś mającym inne poglądy. Chociaż jakie można mieć inne poglądy na casus pospolitego bandytyzmu?
W pewnym wymiarze go tolerować? Nie popadajmy w cynizm. To jest nakręcanie spirali solidarności narodowej, czegoś na kształt trzymania się razem w trudnych albo pobudzających poczucie wspólnotowości chwilach. Zacząwszy wyliczankę nawet od meczów reprezentacji w piłkę nożną czy siatkówkę, czasy dziś lżejsze, więc oby tylko takie przyczynki do stawania za sobą murem występowały. Niestety ludzie nie umieją samodzielnie myśleć i zwykle – wobec problemu – zadowalają się, gdy jakiś guru (ksiądz, dziennikarz, polityk) powie im, co mają sądzić na ten czy inny temat i to sądzą.
To odium braku jednostkowej zadumy ciąży nad tym narodem, a nawet przytłacza go wciąż w wymiarze każącym pochylić się nad zjawiskiem z litością. Bo obdzierając Grossa ze stygmatu skandalisty, obcujemy, czytając „Strach” realnie z książką faktograficzną. Smutną w swojej wymowie, ale cóż zrobić? Nie mamy na szczęście bliskich ani stronie oprawców, ani ofiar. Podejdźmy więc do jej lektury jako wielkiego memento historii. Aż i tylko tyle.
Leszek Olszewski