Grzybiarzem niepokalanym się nie urodziłem, ale ochoczo gdzieś dekadę temu nim zostałem, dodając sobie do wiana kolejny leśny sport a raczej aktywność. Jesienną, teraźniejszą, aż po listopad – kilka odcinków zawsze tego serialu wyprodukuję. Z tym że emploi/specjalizację mam raczej wąską. Świetnie odróżniam podgrzybki i kanie, mniej wybitnie prawdziwki, a dużo gorzej już koźlarze, zajączki, etc. Kurek zaś wolę w ogóle nie tykać – krwista żółć tego grzyba pachnie mi potencjalną trucizną, najlepsze kurki moim zdaniem są do kupienia – mijam takie coś w runie pospiesznym krokiem i bez krzty podniecenia. Ale ile tam czyha na człowieka różnorakich przygód – to jest warte przeżycia, nie zaś same łupy, które zwykle oddaję znajomym.
Leszek Olszewski
Na pozór każdy taki wypad do lasu to sztampa. Wybierasz punkt, zapuszczasz się, coś zbierzesz i wracasz do domu. Nic bardziej mylnego, każda wyprawa potem w tobie tkwi! Widzisz zakole, w którym upolowałeś kilkanaście podgrzybków obok siebie. Przypominają ci się widokówki, jak i gdzie podjąłeś trop i z jakim skutkiem. Tj. na ile byłeś lepszy od kompanów, czy miałeś dzień? Bo musicie wiedzieć, że można być wyspanym i wypoczętym do bólu, a jeżeli się nie ma dnia, to mijasz dla innych bijące wręcz w oko okazy jak na w pół niewidomy i ciągle słyszysz ich utyskiwania: „Rozdepczesz zaraz wszystko, czy ty po omacku, z opaską dziś chadzasz?”. Wściekłość się buduje, innym razem masz triumf, płuca się tlenią, a cisza zacywilizacyjna koi jak termofor pod kołdrą zimą. To jest inny stan robotyki naszego wnętrza i skrzynia biegów na poziomie „plus”.
Las całoroczny a zagrzybiony to orzeł i reszka, stąd wchodzę w to rączo jak publika w Mundial – graj mi to jesienny Cyganie… Dziesiątki parkujących choćby za Gardzieniem samochodów są mi tu wymarzoną martwą naturą, emocje wróciły, w bój! Pora ostrzyć źrenice i przemieszczać się w iście liturgicznym tempie, takim rodem z procesji Bożego Ciała. Wypatrujemy w tych trawach i liściach brązowych kapeluszy, najbliższe dwie godziny to miniautodreszczyk najwyższej rangi, tak przynajmniej mi to mózg kalibruje. Ale i życzyć sobie należy, żeby i na tym się zaczęło i skończyło, co – prawem logiki – ma miejsce w 98 przypadkach na 100. Przeżyte wyjątki zapamiętasz zaś do końca życia, dostajesz taką gwarancję od swojej percepcji. Zwłaszcza jeśli strach z paniką pokołaczą ci układ nerwowy, a o to znowuż nie tak trudno!
Najpierw tegorocznych grzybiarzy przestrzegę przed pewnością siebie, iż zaopatrzeni w telefony komórkowe na pewno unikną pogubień, zdzwonią się z najbliższymi – tak to uspokajająco się widzi. Owszem, jeśli grzyby będą zbierali w Iławie, to tak, ale już kilka kilometrów za nią mogą w potrzebie leżeć i pardon – kwiczeć. Linia Gardzień-Siemiany-Jerzwałd praktycznie poza wsiami pozbawiona jest sieci, tam nie liczcie na jakikolwiek sukces dogadania się z kimś tą drogą. Niby kończymy rok 2020, a tu wielka głusza! Kierowcy aut już psioczą jak cholera, a gdzie im do wgłębiających się w bór pobratymców? Zatem komórkę nosisz wówczas w kieszeni (i o tym pamiętaj) w celu ozdobnym i jako balast, albowiem gadżet to na te periody, do stu piorunów oraz jasnej Anielki – nijak do użycia!
Przeto najwygodniej nie zbaczać w nieznane, bo konsekwencje mogą być opłakane. Starajmy się nie nadawać sobie statusu samotników. Moja babka mówiła mi, że za czasów jej dzieciństwa (sto lat temu to było), jak oni rodziną wielodzietną szli po te podgrzybki i zajączki, to mama oraz całe babki rodzeństwo zaopatrzeni byli w gwizdki. Takie à la sędziowskie w piłkę. Każdy zbierał gdzie indziej, w promieniu 150-200 m, jeżeli jednak tracił wszystkich z pola widzenia, dął w ten gwizdek na całą parę, odsłuchiwał wnet innych dęć i towarzystwo się łapało bezbłędnie. Ów dźwięk się niesie, jak nie przymierzając chrapanie sąsiada po klatce PRL-owskiego bloku z płyty, ma niezbędną moc, budzi. Patent z gwizdkiem podkupiło ode mnie gros, którym opowiadałem tę historię – proste a genialne, oto ich opinia!
Trafiły te do ekwipunku razem z nożykiem, kaloszami i koszykami z wikliny, przezorność to wszak ruchy wyprzedzające! Zanim tu się okazałem człowiekiem trzeźwym na zagrożenia, raz zafundowałem sobie horror życia, a działo się to głęboko za Jeziornem, okolice Jeziora Jasne. Przyszła połowa września, byłem na grzybach z małżeństwem z Gdyni. Nocowali w agroturystyce pod Suszem, wypad miał zwieńczyć nasz wspólny dzień, taki od Iławy i Szymbarka po Kamieniec. Zaczęliśmy późno, w okolicach 17:20, ale tam śladów ludzkich przyjesiennych brak, można było założyć szybki efekt zbieraczy. 2 km weszliśmy w ten bez przesady bezkres, chodzimy obok siebie: to tu, to tam coś wychynie. Pełna frajda, bo przy okazji czujemy się jak Robinson Crusoe, sami na takich wypuszczonych antypodach!
Gdy lekko zaczyna zapadać zmrok, mało nam wrażeń – jeszcze coś widać. Byle nie odbić z głównej ścieżki, a tę mamy u stóp: no to siup, działamy dalej! I wtedy wpadam na diabelski pomysł: odejdę od was kawałek i będę szedł wzdłuż ścieżki, mam więc stale nitkę do kłębka. I oni mi znikli, a ta strużka uciekła, zboczyła poniewczasie. Dość, że próba dobicia do niej okazała się biegiem po kniejach, zaroślach prowadzących do rowów, nikąd! Czarno się robi, nic nie widzę, koronawirus teraz mnie przestraszył w 1/100.000 w stosunku do tego. W końcu zamajaczyło mi Jasne, skryte u dołu, na nie się kierowałem, a potem na parking, gdzie ci wystraszeni na mnie czekali. Oczywiście telefon nie podjął wyzwania – dzwonili. Dygotałem jak dzieciak, chociaż teraz patrzę, że groziła mi najwyżej noc z lisami. Rano jasno, od razu widać, gdzie jesteś, tyle że wątpię, by ktoś z nas na taką przygodę zgodził się dobrowolnie z realnej godziny 20 jako początku telenoweli – mało co miłego.
4 lata temu zaś zgubiłem na podobnej wyprawie nowy aparat fotograficzny, taki za 1200 zł. Opasałem go na przegubie, wracamy do auta, grzyby są, aparat na dłoni nie dynda. Wracamy oczywiście po ciemku, a nazajutrz rano jadę do Bydgoszczy, mój sprzęt zaś gdzieś spoczywa w lesie! Patrzę na pogodę – samo słońce, nie zniszczy się, pojutrze wracam i go szukam. Znów Robinson Crusoe na oceanie, tym razem sam ze swym oddechem, pomocników brak. I wiecie, że leżał skunks grzecznie na mchu suchym, nienachalnie, wzrok go laserem ujął, a podążałem w liturgicznym tempie, jak na Boże Ciało.
Uniknijcie sensacji – to już coś, a czy godnie zażniwujecie? Nieważne, krokomierz się liczy, zdrowie dzięki niemu odkorkowuje szampana. Wiktoriańskiego szampana!
LESZEK OLSZEWSKI