Chciałabym w kilku słowach odnieść się do wypowiedzi lekarza z iławskiego szpitala Jacka Raszyńskiego z dnia 7 marca. Nie mogę przejść obojętnie obok tego rodzaju wypowiedzi publicznej.
Anna Pielecka
Na początku wyjaśnię, co mnie skłoniło do tego, aby napisać do redakcji Kuriera:
1). artykuł ze środy 7 marca pod tytułem „Pacjentka niezadowolona z pracy lekarki ambulatorium”;
2). artykuł doktora Jacka Raszyńskiego „Ambulatorium to nadużywany przywilej”;
3). moja wizyta w iławskim ambulatorium 3 i 4 marca br.
Zacznę od wizyty w ambulatorium. Była to sobota, godzina południowa, gdy zgłosiłam się do ambulatorium z 11-letnim chorym dzieckiem. Przy pierwszej wizycie lekarz dyżurujący, właśnie Jacek Raszyński, stwierdził przeziębienie, nie przepisując żadnych lekarstw i zalecając domowe leczenie dziecka. Niestety, mojej córce pogorszyło się.
Kolejna wizyta w ambulatorium była o godz. 4 rano (niedziela). Pan doktor nadal twierdził, że to wirus, mimo iż pojawiły się kolejne dolegliwość u dziecka. Nie wyraził również zgody na konsultację pediatry. Nadal wskazane było domowe leczenie. Nic nam nie pozostało, jak czekać do poniedziałku, aby pójść do lekarza rodzinnego.
Nie ukrywam, że do tego czasu moja córka bardzo cierpiała. Nie będę dokładnie opisywać przebiegu wizyty w ambulatorium, bo w tej chwili nie o to już chodzi.
Mogę tylko powiedzieć, że to nie pan doktor pomógł mojemu dziecku (postawił złą diagnozę – nie było to przeziębienie, przy którym się tak upierał). To niezawodny Lekarz Rodzinny wykrył u dziecka bakterie i silnie zainfekowane gardło. Właściwy dobór lekarstw pomógł dziecku.
Myślę, że gdyby pan doktor podszedł do małego (i każdego) pacjenta poważnie, a nie traktował go z góry, tak jak to opisuje w artykule: „Chorują od kilku dni, po prostu nie chce się iść do lekarza wtedy, gdy ten pracuje w przychodni. Wygodnictwo, pójście na łatwiznę, brak elementarnej wiedzy o zachowaniach w razie banalnych dolegliwości”, to moje dziecko nie cierpiałoby tak długo.
Mogę z całą stanowczością stwierdzić, że nie należę do tej grupy pacjentów, którą pan doktor opisuje, cytuję: „Czeka się godzinami do gabinetu, nie potrafimy sobie poradzić z najprostszymi problemami. Podwyższoną temperaturą, pobolewaniem głowy”.
Nie stoję w kolejce do ambulatorium (była to moja pierwsza wizyta z dzieckiem, które ma już 11 lat), sama potrafię poradzić sobie z podwyższoną temperaturą i niektórymi objawami chorobowymi, banalnymi dolegliwościami (jak to doktor nazwał), moje dziecko zachorowało nagle (w piątek wieczorem).
Zawsze korzystam z pomocy lekarza rodzinnego, ale z mojej strony nie jest to wygodnictwo ani pójście na łatwiznę. Wizyta w ambulatorium nie była żadną przyjemnością (szczególnie dla mojego dziecka), książeczkę i legitymację ubezpieczeniową mam zawsze przy sobie. A mimo to moje dziecko i ja zostałyśmy potraktowane nie jak „kilka procent pacjentów wymagających interwencji”, lecz jak „setki osób”, które źle oddziałują na lekarza.
Myślałam, że pewnie pan doktor ma swój zły dzień. Jednak po przeczytaniu artykułów w Kurierze na temat wizyt w ambulatorium jestem pewna, że nie był to tylko zły dzień. Po takiej wizycie nadal będę we własnym zakresie poznawać tajniki medycyny.
Nie wszyscy są takimi pacjentami jak to pan doktor opisuje. Rzeczywiście, lekarz nie musi się uśmiechać (za to nie płacą), ale oferować najlepszą jakość swoich usług. Przecież my, pacjenci, potrafimy to zrozumieć.
My na co dzień też mamy problemy. Jesteśmy sfrustrowani tym, co się dzieje dookoła nas. Odrobina życzliwości jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Więc bądźmy bardziej życzliwi wobec siebie. Nie utrudniajmy sobie życia, gdyż i tak jest wystarczająco trudne. A tym bardziej pan, panie doktorze, wybrał zawód, który do czegoś zobowiązuje.
I jeżeli „Polska, ten bardzo dziwny kraj” dał panu już się tak we znaki, to proszę poszukać sobie „normalnego kraju, w którym normalne sprawy dzieją się normalnie”. Być może wtedy Polska stanie się normalnym a nie dziwnym krajem.
Mimo wszystko z wyrazami szacunku:
ANNA PIELECKA