Spotkałem się w zeszłym tygodniu z opiniami, że chyba nikt w tym kraju tak oryginalnie jak Kurier nie świętuje dwóch dekad, jakie minęły od czasu upadku komunizmu, skoro ukazuje się na łamach rocznicowy tekst pod kątem, jak to się w Iławie za komuny piło. Do tego wielu starszych wiekiem mieszkańców zaintrygowanych ową podróżą sentymentalną dopowiedziało mi swoje memuary, które – upraszano – winny uzupełnić tekst sprzed tygodnia, by raz – łza się w oku pokręciła, dwa – uczcić owe dwadzieścia lat swoistą antologią, skoro tak ważki temat trafił „pod nóż”.
Leszek Olszewski
Primo, zanotowałem wyrazy oburzenia, że nie wspomniałem słowa o lokalu, który stał w samym centrum miasta, a mianowicie kawiarni Marago. Marago okupowali wszyscy: złota iławska młodzież, SB-cy, lekarze, męty społeczne – słowem każdy, kto się tam dobrze czuł. Przybytek zwłaszcza w weekendy pękał w szwach. W Marago mieli straszny problem z wyegzekwowaniem nakazu spożycia zakąski do wina czy koniaku z tej prostej przyczyny, że w kawiarni zakąsek jako takich nie serwowano, ale nakaz to nakaz. Do 100 g wina uszczęśliwiano więc kogoś paczką słonych paluszków albo galaretką z bitą śmietaną, co przy wzięciu butelki trunku powodowało, że nie było gdzie postawić kieliszków na stole.
Pewien pan zwrócił mi uwagę, że niedostatecznie wyeksponowałem kwestię teczek, powszechnego, podręcznego dossier każdego szanującego się wówczas mężczyzny. W teczce nosił delikwent niby dokumenty, nauczyciel klasówki, pióro, lekarz pieczątkę z receptami, robotnik kanapki, ale przeznaczenie jej było inne. Często kryły się w nich piersiówki tudzież większe butelki wódki. Różne okazje bywały, a teczka jeżeli coś, budziła raczej szacunek otoczenia. Można więc było w niej bezpiecznie przemycać „Żytnią” czy „Wyborową” w najbardziej ryzykowne miejsca. Od pracy począwszy, po właśnie lokale skończywszy, bo pić po cenach restauracyjnych nie szło.
Warunek był jeden – trzeba ją nosić na co dzień, bo raz na miesiąc czy dwa tygodnie mogła wzbudzić zainteresowanie, więc wszyscy – lato, zima – nosili. W Marago ponoć teczki stały przy 80-90% klienteli i o dziwo, ci ludzie siedzieli najdłużej, zamawiali najmniej, a wychodzili najczęściej nie o własnych siłach. W Czapli obsługa była rygorystyczna i jak ktoś siadał z teczką u nóg i z kilkoma kolegami brał dwa kieliszki wódki pod sześć oranżad, od razu brali go na oko.
Ale znowuż ktoś inny czynił to samo i miał spokój. Tę zagadkę wyjaśnił mi pewien emerytowany nauczyciel. Ten drugi po prostu kiedyś podzielił się na zapleczu dobrem z kelnerami i kelnerkami, czym zyskiwał status „nietykalnego” – co sprytniejsi umieli się urządzić nawet w tak trudnych czasach!
Areną silnego picia w okolicach końca roku szkolnego był cypel właśnie za Czaplą – ustronne, a urokliwe miejsce omijane przez tzw. porządnych ludzi. Tam biesiadowali uczniowie szkół średnich nierzadko ze swoimi profesorami, dziękując im w ten sposób za trud włożony w swoją edukację na przestrzeni ostatnich 10 miesięcy.
A po drugiej stronie jeziora stał i stoi do dziś Kormoran – centrum dancingowe socjalistycznej Iławy. Do Kormorana zaglądała elita. Nie było tanio, grał na żywo zespół, było przemiło, gdyby nie jeden mankament… Dość często mianowicie wysiadała tam kanalizacja. Ubikacje zamykano więc na cztery spusty, zmuszając klientelę, by za potrzebą udawała się do pensjonatu położonego vis a vis. A że wielu, zwłaszcza mężczyznom, nie chciało się kluczyć, więc kończyli oni swe eskapady na świeżym powietrzu wokół restauracji. Czasem widywano nawet pod krzakiem panów w pozycji kucającej, co świadczyło, że potrzeba, za jaką był wybył z lokalu, do poślednich nie należała.
I tu mimowolnie dryfujemy w kierunku wymarłego gatunku istnych pereł każdego szanującego się lokalu. Myślę tu o babciach klozetowych, zwanych też pieszczotliwie „pisuardessami”.
Zacznijmy od postaci legendarnej, która piastowała swą funkcję przez kilka kadencji w zajeździe Wielka Żuława. Była to istna kobieta-pułapka, o czym dowiadywałeś się przez własną rozrzutność. Zwyczajowa stawka za wizytę w WC wynosiła tam 1 zł, jeśli prosiło się o papier – 1,50. Zdarzali się jednak goście, którzy o papier nie prosili, a na talerzyku kładli 2 zł, dziękując za resztę. Pani miała bowiem wygląd osoby niezwykle doświadczanej przez los, taka jakaś biedna była. Talentem jej było, że świetnie zapamiętywała, kto kładł te cholerne 2 zł. Przy ponownej wizycie – za godzinę lub trzy tygodnie czuła się w jakiś sposób zobligowana do okazania wdzięczności za ów gest, a sposób miała na to jeden: wyciągała z jakiegoś zakamarka leciwą równie jak ona sama mandolinę i koncertowała zaskoczonemu delikwentowi! Jak ten sikał do pisuaru albo też liczył na chwilę skupienia w kabinie – ona stała pod drzwiami, a na ustach miała którąś z dwóch piosenek, które stanowiły 100% jej repertuaru. Ilu ludzi przez nią przestało odwiedzać zajazd, klnąc swą onegdajszą nonszalancję finansową – trudno nawet oszacować. Ale były to dziesiątki, w tym ja z kolegą, który kiedyś zatruł się krokietem i wizytował WC co 20 minut, mając zawsze rozśpiewaną panią na plecach, gdy rwał na sedes, bo flaki rwały mu podbrzusze – wszystkie sesje miał oprawione muzycznie od początku do końca!
Babcia klozetowa z Marago to z kolei był inny sznyt. Zwłaszcza dla złotej młodzieży była ona kimś w rodzaju poczciwej babci, której się zwierzało, płaciło, czasem też prosiło o małą pożyczkę – pełniła ona bowiem także nieformalną funkcję kasy zapomogowej dla stałych klientów, bo pić się chciało, co nie zawsze spotykało się ze zrozumieniem portfela. Huczne ponoć corocznie były jej urodziny, które obchodził cały lokal, prezentów zaś dostawała tyle, co para nowożeńców….
Transformacja ustrojowa zmiotła ten cały świat z powierzchni ziemi. Na miejscu Marago stanął blok i pawilon handlowy, Czaplę zburzono, Hotelowa to dziś jakiś sklep.
Wszystko płynie, jak powiedział Heraklit, dlatego na te 20-lecie przypomnieliśmy sobie czasy tak dalekie i tak bliskie, które jednakże odpływają w niebyt. Może i dobrze?
LESZEK OLSZEWSKI