Zbliża się uroczyście 20 lat od czasu, kiedy w Polsce upadł komunizm. Urządza się więc liczne podsumowania – co się udało, co mogło być lepiej, etc. Panuje jednak pewien absolut – nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby, żeby tamte czasy wróciły. Nigdy nie uwierzycie, co według mnie jest tego społeczeństwa największym osiągnięciem – od Bałtyku po Tatry. To mianowicie, że w 2009 roku można śmiało rzucić tezę, że stało się ono ze społeczeństwa pijackiego społeczeństwem jedynie pijącym, a to kolosalna różnica!
Leszek Olszewski
Jedno ze wspomnień mojego ojca z okresu lat 80-tych wiąże się z obrazem człowieka czynu, który wszystko umiał – jeżeli trzeba było – nawet z podziemi wydobyć, a jak powszechnie wiadomo, na ziemi nie było niczego. Od skórzanej piłki dla mnie do grania na podwórku, po cement, płytki PCV czy dachówki do domku letniskowego w Siemianach. Asortyment potrzeb był szeroki, zawsze coś trzeba było – jak zwykł ojciec mawiać – „łatwić”. To pół świniaka od rolnika z uboju, to jakieś polskie a la adidasy, encyklopedię PWN, stół do pokoju, szafkę do kuchni, akumulator do fiata, kilka rolek tapety nie przypominającej gramaturą papieru toaletowego – tak to zawsze z miesiąca na miesiąc coś wyskakiwało.
Planując tu jakieś działania, ojciec zawsze wykazywał się roztropnością. Zaczynał bowiem operację np. „cement” od spakowania, do podręcznej walizeczki – tuż przed udaniem się do jakiegoś decydenta, u którego zamierzał coś „łatwić” –półlitrowej butelki wódki, najlepiej „Żytniej”, która to wręczana niezobowiązująco na początku spotkania nieodmiennie pełniła zaszczytną rolę „ambasadora sprawy” i zwykle otwierała drugą stronę na problemy ojca. Bardzo często pieczętowało sprawę ponowne spotkanie i kolejna butelka „Żytniej” czy „Wyborowej”, wtedy ponoć nietaktem było niewypicie jej z decydentem pod jakimś roboczym hasłem: „niech ten cement służy długie lata”.
Ilu ludzi wówczas przypłaciło podobne powszechne realia nałogiem alkoholowym, to chyba tylko statystycy w piekle wiedzą. Ojciec jakoś nie – wielokrotnie wymawiał się dyżurami w szpitalu nazajutrz, więc decydent sam pił od pewnego momentu, a ojciec mu jedynie statystował, żeby nie uchybić bon tonowi i nie wyjść, zmuszając człowieka od cementu do picia w samotności. Pili bowiem wszyscy: robotnicy i inteligencja, nauczyciele i uczniowie, menele i sportowcy z pierwszych stron gazet, władza i opozycja. Pierwszego maja po pochodach regularnie cały naród uderzał w gaz, w restauracjach pojawiały się tłumy, partia bowiem dbała, by tego dnia asortyment i ceny były satysfakcjonujące!
Co ciekawe, ówcześni kelnerzy powszechnie gardzili swoimi gośćmi, bo raz, że zarabiali więcej od nich, dwa zaś, że nagminnie – jak rok długi, wizytując restauracje gros klientów czyniło to, przynosząc ze sobą różne skórzane teczki. W teczkach mieli swoją wódkę, bo w lokalach panowała drożyzna. Zamawiali więc 50-tkę oraz oranżadę i po dwóch godzinach na czworakach opuszczali lokal. Klimatu dodawały bufety, nad którymi zwykle można było przeczytać hasła w rodzaju: „Wspólną pracą zbudujemy socjalizm”, a tuż obok: „Wódkę podajemy tylko z zakąską! Uwaga: piwo i wino zakąskami nie są”. Ojciec opowiadał o parze lekarzy, którzy codziennie przyjmując od godziny 13 w ośrodku zdrowia na Starym Mieście, a idąc tam ze szpitala, zawsze wstępowali na 10 minut do Hotelowej, gdzie kelner na ich widok wiedział, że ma szybko przynieść im do stolika trzy 50-tki wódki i śledzia w śmietanie na sławetną zakąskę, bo pacjenci czekają!
Odnośnie samej legendarnej Hotelowej, to prof. Stefan Trykacz po wielokroć powtarzał mi z jakimś mistycyzmem w głosie, że zarówno o morderstwie Kennedy’ego w listopadzie 1963 r. jak i o wyborze Karola Wojtyły na papieża piętnaście lat później dowiedział się właśnie, gdy siedział w tym przybytku. W obu też przypadkach rolę medium spełniała babcia klozetowa, która gdy się niespodziewanie pojawiała na sali głównej – wszyscy milkli, wiedzieli bowiem, że coś ważkiego musiało się wydarzyć – non stop bowiem słuchała ona radia w swojej samotni na półpiętrze.
Z tą zakąską w Iławie ponoć też było ciekawie – zasięgnąłem języka. Trzeba otóż było ją brać już do setki wódki, lampki wina czy dwóch małych piw. Menu nie było zachwycające: jakieś zielone jajka w majonezie, siny tatar, twarde jak orzechy kotlety mielone, ale nie było gadania – pijesz, zakąska na stole! Czasami więc jakaś zasiedziała para zajmowała dwa stoliki, na jednym stały dwa kieliszki z wódką i dwie butelki z oranżadą, drugi zaś uginał się od „przysmaków”, które strach było spróbować i generalnie wracały one za kolejne dni do ponownego użycia – skoro goście nie ruszyli… Iławscy menele z tamtych lat żyli pięknie, ale krótko. Ostatni ze „złotego pokolenia” jakimś cudem umarł dopiero z cztery lata temu.
Ale co tam menele! W Iławie ciche imprezy permanentnie miały miejsce na komendzie milicji, w szkołach, urzędzie miasta, szpitalu, na PKP, w przedszkolach, miejskim komitecie PZPR, domu kultury – wszędzie! Pito dla przyjemności, okazyjnie, jubileuszowo, historycznie, euforycznie, załogowo i masowo, bo kto nie pił – twierdzono – donosił.
Z ciekawostek: w 1987 r. na dachu baru Tramp (dziś teren między ratuszem a blokiem-punktowcem poniżej), przed 1 maja, władza umieściła kilkumetrowej wielkości podobiznę Lenina, który palcem wskazującym pokazywał przybarowy murek i obwieszczał z przekonaną miną: „Socjalizm to my!”. Problem w tym, że przyszła wiosna, Tramp ożył i murek całe dnie był obsiadnięty przez drobnych pijaczków. Niektórzy spali albo sikali w pobliżu i tak robili za tę żywą reklamę ustroju. Po tygodniu śmiechów całego miasta Lenin zniknął, pijaczki zostali i jeszcze jakiś czas ubarwiali to miejsce.
Pito też mocno bądź na umór w barach Krzyś, Zdziś, w Jeziorance, Rybitwie, Pod Setką, na skwerku za Czaplą, w samej Czapli… Czuło się wręcz ten narodowy ciąg! A teraz się to gdzieś bezpowrotnie zapodziało, wyparowało – i tu jest prawdziwy cud roku 1989!
LESZEK OLSZEWSKI