Justyny nie ma już ponad miesiąc. W Lubawie ktoś powiedział, że ponoć wróciła. Ktoś inny, że już nie ma jej wśród nas…
Tomasz Reich
Musiało być ciemno. Być może o tej porze przejeżdżały taksówki z ostatnimi niedobitkami, którzy odważyli się zaszaleć w czwartkową noc w jakimś klubie w centrum Warszawy. Stolica w ciągu tygodnia pracuje i śpi. Tak jest od zawsze. Ludzie czekają na weekendowy oddech, kiedy w końcu będą mogli zwolnić tempo i zająć się sobą. 20 marca nad ranem niebo było mętne, pogoda też raczej nie rozpieszczała, więc trudno byłoby, ot tak, po prostu wyjść nocą na spacer. Ale Justyna mieszka przecież w oddalonej o 40 minut od centrum gigantycznej dzielnicy, do której trudno dojechać w ciągu dnia, a jeszcze trudniej po południu, kiedy wszyscy wracają do domów. Ursus jest odcięty od metra, dojeżdża tam zaś miejska kolejka. Jak się dobrze spręży, to przy Dworcu Centralnym można być w dwadzieścia minut. Ale ona nie wsiadła do podmiejskiego pociągu, nie kupiła też biletu do kina ani nie zarezerwowała miejsca w restauracji na kolację. Bo takie rzeczy można robić wieczorem, ale nie w nocy, kiedy miasto śpi. Co sprawiło, że Justyna postanowiła jednak wyjść z domu tuż nad ranem, kiedy jej sąsiedzi jeszcze spali? Tego nikt nie wie i nie będzie wiedział poza nią. Fakty są takie i nie ulega dyskusji, że ma prawo robić, co chce, bo jest wolną i dorosłą kobietą.
Potem wsiadła do samochodu i włożyła kluczyk do stacyjki. Tego możemy być pewni, takich spraw możemy się domyśleć. Czy była uśmiechnięta, a może przemęczona po nieprzespanej nocy? Jedno jest pewne, chciała w tym momencie po prostu wyjść z domu, nie mówiąc nic o tym mężowi. On zresztą spał wtedy, ich kilkumiesięczna córeczka również.
Co było potem? Pojechała swoim samochodem, ot tak, po prostu przed siebie. Na ulicach nie mogło być zbyt dużo samochodów, więc przejazd był też raczej bez problemów. Szybki i sprawny. Być może ktoś właśnie wyszedł o tej porze na spacer z psem, a ktoś inny krzyczał na ulicy, że musi iść do pracy. Najgorzej jest przecież wstać w ciemnościach i tłuc się miejskim autobusem ponad 40 minut na Pragę. Nikt tego nie lubi, a zwłaszcza, jeśli musi to robić codziennie. Justyna jednak tego dnia nie szła do pracy, nie spieszyła się też nigdzie. Z pewnością ktoś ją widział. Są przecież jacyś świadkowie, bo człowiek jest w końcu doświadczalny i nie znika jak powietrze. Taka już nasza śmiertelna natura, że chcąc lub nie chcąc, ktoś nas obserwuje w przelocie. Ale Justyna wtedy chciała być sama. Dlaczego więc pojechała do centrum Warszawy? To wielka niewiadoma dla bliskich, wielki znak zapytania dla policji. Samochód zatrzymała dopiero na największym i chyba najstarszym moście w stolicy. Most Poniatowski od roku jest naprawdę śliczny, bo miasto wydało sporo pieniędzy, żeby oczyścić go z kurzu i innych mankamentów, które go szpeciły. Jeżdżą po nim samochody, jeżdżą też tramwaje i autobusy. Kiedy dojechała więc do centrum, musiało być coś około 5 nad ranem. To dobry czas, żeby na ulice wyjechały pierwsze tramwaje, wsiadali do nich zaspani ludzie. Po lewej stronie Wisły tuż przy moście jest stadion X-lecia, a właściwie jego strzępy, a po prawej mały dworzec Powiśle. Tu też przyjeżdżają podmiejskimi pociągami ludzie z lewego brzegu stolicy i okolicznych miejscowości. Przypuszczam więc, że ktoś musiał ją widzieć. W końcu to wysoka i piękna kobieta. Jednak na moście urywa się cała historia, urywa się też wiedza o Justynie.
Potem już nikt jej nie widział w samochodzie ani na moście. Nie było też jej w okolicy ani w rzece, która jest przecież w tym miejscu dzika i na jej dnie spoczywają do dziś fragmenty mostu Poniatowskiego, który wysadzili w czasie wojny Niemcy. Jest tylko brak i niewiedza.
Policja informuje zdawkowo. Samochód znaleziono na moście, ale nie było w nim właściciela. W tym przypadku Justyny. Pozostaje tylko niewiedza i uporczywy brak. Pytania, na które nie znamy żadnej odpowiedzi.
Nie sądziłem nigdy, że będę musiał o tym pisać, ale ból, który odczuwam i bunt przeciwko temu, co się stało, jest silniejszy. Człowiek jest naprawdę w stanie znieść wszystko. Ale najgorsza jest dla nas niewiedza i kłamstwo. A to przecież szerzy się w rozmowach i samych myślach, dlatego stanowczo mówię temu dość!
Plotki mają to do siebie, że często informacja szepnięta na ucho sąsiadowi może być jak nóż wbity w samo serce. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że nieprawdziwa informacja może być po prostu wielką szkodą dla kogoś. A jak ktoś kiedyś powiedział, wypowiedziane słowo staje się faktem. Mam tego ogromną świadomość, bo jestem dziennikarzem i często pisząc jakikolwiek tekst, zastanawiam się nad wagą i konsekwencjami przekazywanych przeze mnie informacji. Przyznaję, że wiele faktów wolę po prostu przemilczeć niż je ujawniać.
Justyny nie ma już ponad miesiąc. W Lubawie ktoś powiedział, że ponoć wróciła, a ktoś inny, że może jednak nie ma jej wśród nas. Kłopot w tym, że tak naprawdę nie wiadomo, gdzie ona jest, ale są za to jej bliscy. Oni mimochodem są obciążeni nie tylko zdarzeniem, które ich boli, ale również półsłówkami, plotkami, bo przecież wszyscy mają własne projekcje i wersje tego, co dzieje się z człowiekiem. Jest jednak pytanie, kto daje ludziom prawo do tego, żeby mówić o kimś, kogo się nie zna. W całej rozciągłości życia trzeba być przygotowanym na te dobre i na te złe doświadczenia, ale nikt nikogo nie uprawnia do tego, żeby mieszać się w cudze życie. Nikt i nikogo. To może być tylko przykre i jeszcze bardziej szkodliwe dla osób, którym dzieje się źle. A dzieje się tym wszystkim źle, którzy czekają. A czekają bliscy i przyjaciele. Jak długo? Tyle, ile będzie trzeba.
Gdzie teraz jesteś? Nie wiem, ale jestem przy Tobie. Pamiętaj Justyno, że mówię Ci do zobaczenia, bo się z Tobą nie żegnam.
TOMASZ REICH