Fajne w rozwoju cywilizacyjnym jest to, że coś się pojawia, zatyka dech w piersiach, a potem trafia pod strzechy, powszednieje i zaraz mamy kolejny hit, który po pojawieniu się zatyka dech w piersiach, zadomawia się pod strzechami, ulega spowszednieniu i tak dalej, i dalej…
Mamy po kilka dekad życia za sobą. Spowszedniały komórki, internet, kolorowa telewizja, muzyka stereo, na dźwięki których to nowalijek niedawno powszechnie przyklękano lub kręcono głową z niedowierzaniem. Taka mielonka historyczna wypluwa z siebie zasadniczo jeden produkt uboczny – Robinsona Cruzoe. Nie żartuję. Robinson to nie tylko jednorodna postać ze starej powieści Daniela Defoe (bo już z trzystuletnim garbem), to także postać z naszych i każdych innych czasów.
Kim jest dzisiejszy Robinson C., człowiek żyjący na bezludnej wyspie, jakby poza światem? To anonimowe, trudne do zidentyfikowania postaci, które jednak w momencie objawienia się zapadają w świadomość. Moją – na lata.
Otóż Robinsona Cruzoe spotkałem niedawno. Autografu nie wziąłem. Był to 50-letni na oko pan, o zupełnie normalnej prezencji ogólnej, który w sklepie RTV-AGD z poważną miną spytał pracownika salonu, wskazując na płaski telewizor: „Czy to komputer? Bo chcę kupić wnuczce na komunię”. Mina pracownika zdradzała szok, wyhamowany pęd ku salwie śmiechu i wielką walkę, by nie dać po sobie poznać, że coś się w człowieku tak złożenie kotłuje.
Na iławskim nowym cmentarzu na jednym pomniku ktoś umieścił motto Hemingwaya. Pomysł świetny, choć motto średnie, ale zawsze. Tuż przed świętami idę tamtędy i mija mnie rodzina „na oko” w składzie: babcia, wnuczka, wnuczki chłopak. Z kontekstu rozmowy wynika, że ktoś im niedawno zmarł i przemyśliwują koncepcję pomnika. W końcu wnuczka rzuca: „O, takie motto jak te Hemingwaya, coś w tym stylu by było można”, na co babcia odrzeka trzeźwo: „A co to je?”. Wnuczka odpowiada pytaniem na pytanie: „Motto czy Hemingway?”, co spotyka się z babcinym: „Tyn motor i tyn drugi”. Wnuczka i jej mąż wpadają w tym momencie w stan psychiczny pracownika sklepu RTV-AGD, też widać trafił im się, tym razem w rodzinie, Robinson Cruzoe, a raczej Robinsonka.
Po co o tym piszę? By starszych ludzi zachęcić do zadawania pytań, czytania, uczenia się czegoś wzorem Uniwersytetów Trzeciego Wieku, by nie zjaskiniowieć, skoro w jaskiniach się nie mieszka.
Mam kilka słabości do bliźnich. Jedną z nich jest leciwa osoba siedząca przy komputerze – w znaczeniu umiejętności korzystania z niego. Kiedyś do znajomej kafejki internetowej jął przychodzić pan po 60-tce, bo ciekawość go wzięła, co to takiego internet. Po trzech tygodniach kształcenia dziś to pełnoprawny internauta, z kontem bankowym w sieci, zakupami tam czynionymi i jeździ ów pan na wycieczki „last minute” złowione tam z premedytacją! Takich iławian trzeba polecać i wywyższać, wskazywać jako przykład innym seniorom, by chociażby zechcieli korzystali z wiedzy swych dzieci i wnuków, czasem sąsiadów, którą ci w wolnej chwili z pewnością się podzielą.
Człowiek, który nie pracuje stale nad sobą, to jak człowiek, który z czasem przestaje dbać o swój wygląd – lenistwo umysłowe i cielesne jest moim zdaniem równie wymagające napiętnowania. Niestety, ale i stety, dyscyplina na wielu płaszczyznach naszej prywatności to może kręta i niełatwa droga, ale na jej końcu zawsze czai się sukces – czujemy się po prostu lepsi, że przekraczamy 70-tkę, piszemy maile i buszujemy po internetowych portalach, nie zaś, jak za króla Ćwieczka, całym naszym światem są telewizyjne seriale, sport na ekranie i pogoda.
Pośrednio od Robinsonów Cruzoe biorą się nieszczęścia świątecznego siedzenia z rodziną. Ileż ja się nasłuchałem przed Wielkim Weekendem, że „aby przeżyć niedzielę, to już będzie dobrze”. Przeżyć, bo: 1. babcia spyta, czy chodzimy do spowiedzi, 2. ojciec ze szwagrem pokłócą się przy kieliszku o Tuska i Kaczyńskiego, 3. ciotka z wujkiem opowiedzą z przejęciem ostatnie odcinki „M jak miłość”, 4. dziadek znów powie, że w internecie okradają i żeby go wyłączyć, 5. znajomy wegetarianin po raz n-ty usłyszy, że kto nie je mięsa, ten zachoruje i umrze – ma jakiegoś geniusza w stadle. Świat byłby bardziej do strawienia, gdyby mądrzy przebywali z mądrymi, a głupi z głupimi, lecz tak nie jest, stąd wieczna szarpanina, począwszy od rodzinnych schadzek okolicznościowych.
Chociaż Goethe powiedział kiedyś, że nie ma nic gorszego niż aktywna głupota, patrz przypadki 4 i 5 naszego podpunktowania. Tu Robinson Cruzoe zaczyna radzić i robi się niebezpiecznie. Czasami taki odnotuje publicznie onegdajsze wejście na Mount Everest swojego intelektu: „Ja tam przeczytałem w życiu tylko ”, pochwali się i patrzy po otoczeniu w oczekiwaniu słów uznania. Twain, który miał porównywalny do mnie chyba głód słowa pisanego, leżąc raz w szpitalu poprosił o cokolwiek do czytania, nawet znaczek pocztowy! Tacy jak my w ostatnich wiekach byli do odratowania – wystarczyła książka i przyjemność gotowa!
Dzisiejsi telemani i Robinsonowie Cruzoe żyli także 100, 200 oraz 400 lat temu i sam jestem ciekaw, czym wtedy zabijali nudę. Z pewnością plotkowaniem, pewnie obrzędami religijnymi – nic więcej nie wpada mi do głowy. Telewizor potem świetnie tu skupił „udręczonych”. Notabene poważnie zastanawiam się nad pozbyciem się go z domu. Istota oferty bowiem na każdej stacji sięgnęła chyba dna – nic wymagającego, może oprócz analizy zjawisk meteorologicznych. Chociaż towarzysko byłoby to ryzykowne, bo jak można nie wiedzieć, co słychać w „Bitwie na sosy” czy kolejnej edycji „Jak oni sikają”?
LESZEK OLSZEWSKI