Rzuciłem tu kiedyś pomysł, by przy odpowiedniej polityce spróbować rozdysponować iławskie schronisko dla zwierząt – z zasobów naturalnie zwierzęcych. Psów i kotów jest tam zawsze około setki, wystarczy umiejętne wyprofilowanie bonusów – twierdziłem, by ludzi pobudzić do działania. Karty ma w ręku miasto, tylko chyba o tym nie wie.
Są bliźni, którzy kupią psa za 2.500 zł, bo ich na to stać, a pies jest modny w sferach burżuazyjnych. Podobnie z kotami, hodowle aż kipią od ofert i mioty te schodzą – z rodowodem. Widzisz, kto jest babcią, kto pradziadkiem. Konie arabskie z Janowa sprzedaje się na tożsamych zasadach, tylko aukcyjnie. Z prostej przyczyny – dziesięć wystawionych – stu chętnych. Załoga schroniska to jak konie wiejskie, te same bijące serca, ale los poskąpił im szlachectwa. I co z tego? Dokładnie nic. Niby do wzięcia są za darmo, ale chętnych brakuje, w skali poza pojedynczej, incydentalnej. U mnie w domu żyją dwa koty schroniskowe i jestem dumny, że odmieniłem ich los, dając opiekę, ciepło, radość. Sąsiedzi osiem lat temu przygarnęli ze schroniska suczkę, która na ich widok – w odróżnieniu od innych psiaków, dosłownie rzuciła się na kraty, by ich lizać po rękach!
Jej miłości do nich – słyszę – nie sposób wyrazić słowem. Uwielbia swoich państwa, bo wie, że więzienie zamieniono jej na salon, każdy by to złapał. Oni wówczas mieszkali w bloku na 30 metrach kwadratowych, z dorosłym synem, nie zawahali się jednak przed wyjazdem na Lubawską. Tacy ludzie i dziś się zdarzają, ale problemu nie likwidują, podobnie jak jedna jaskółka wiosny nie czyni. Chwała więc „pojedynczym”. Zgodzimy się jednak, że pies w klatce czy koty to absolutne anormalia.
Trzeba więc im pomóc, wracam tym samym do kart po stronie miasta. Gdybym był burmistrzem, rozważyłbym zwolnienie przygarniających z podatku od posiadania psa. Bierzesz certyfikat ze schroniska, idziesz do urzędu, ujawniasz się i jesteś beneficjentem programu „Z przytuliska do domu”. To ułamek ogólnego procenta, reszta płaci po staremu.
Kociarzom winna być refundowana sterylizacja i kastracja, z kotami się inaczej nie da. Temat do dogadania z jakąś lecznicą, refundowałoby się to z… podatku za posiadanie psa, bo na dziś populacja poważnie zastanawia się, na co ta kwota idzie? 70 zł rocznie, przy tysięcznej psiej populacji – całkiem potężna sumka. A tu ani wybiegów, ani psich pakietów – słowem nic w zamian, skoro płacisz. Można by też ludziom dwa razy do roku dawać bon wartości 100 zł na karmy, dogadać się z marketem czy sklepami zoologicznymi, utrzymanie schroniska to horrendalne przy tym pieniądze. Choć podkreślam – najważniejszy jest walor humanitarny – zmieniamy istotom czującym horror w jasność. Psy z kotami potrzebują i cudownie potrafią dawać miłość, okazywać ją nam – swym przyjaciołom i jedynym guru.
Podobne działania to abecadło miast pokroju Iławy na Zachodzie, na koncerty się przynosi „uchowek” schroniska, inne plenerowe imprezy. „Karta zachęt” jest potężna, ludzie bogatsi, a mimo to oferuje się im liczne korzyści, skoro jakiś smutny Azor przechodzi w ich ręce i smutny już nie będzie. Coś taniej musi być. I nie chodzi tu o strumień pieniędzy, a prędzej strużkę, dzięki której oszczędzimy wagon banknotów. Rachunek ekonomiczny aż się prosi o wykorzystanie!
Strużka przydałaby się też do drugiego kranu – kranu wieloletniego, że was trochę zaszachuję! Co roku organizuje się feerię z okazji świętowania przez kilkanaście par z miasta 50., 60., a jak się uda 65. rocznicy ślubu. Gody odpowiednio złote, diamentowe i żelazne. W kinie zdaje się teraz ta celebracja, niedawno jeszcze w USC, ratuszu. Weź tego doczekaj, ale szczęśliwe pary ucieleśniają się – pół wieku mija, 60 lat, a oni wciąż nienaruszeni, razem.
Tyle że niedawno rozmawiałem z pewnym dyrektorem czy prezesem z Iławy sprzed lat (muszę trochę zakamuflować), człowiekiem niezwykle wykształconym, erudytą wręcz i on mi uchylił rąbka prywatnej tajemnicy. Otóż odmówił ów wraz z żoną (wcześniej podobnie postąpiło dwoje jego znajomych) uczestniczenia w tym benefisie. Benefisie dla benefisu, w tym pstrykaniu zdjęć z dzisiejszymi decydentami i okrągłych przemówieniach. W tym wpięciu orderów, tudzież gratulacjom od wojewody przesłanych z automatu – na piśmie. Uczynił tak z przyczyn, rzekłbym – bardzo przemyślanych. „Nie tak się powinno nas honorować, nie przez propagandowe akademie z odliczonymi wiązankami kwiatów. Seniorom o tak unikalnym stażu należy się z pewnością coś więcej. Ten jeden raz. Coś, co zapamiętają od serca, nie z blasku fleszy kolejnych fotoreporterów. To, jak to wygląda w tej chwili, jest dla nas żenujące, dlatego odmówiliśmy swojej obecności” – zakończył.
Pogadałem z nim trochę i zdefiniowaliśmy w tym kontekście słowo „pamiątka”. Bo co by nie było, pamiątką po zwycięskiej olimpiadzie jest medal i gratyfikacja finansowa, czy tu by nie warto pomyśleć o czymś podobnym? Tym strudzonym życiem emerytom? Oczywiście w mikroskali i doszliśmy do wniosku, iż zważywszy na mikrą co roku liczbę jubilatów taka forma ich wywyższenia byłaby jak najbardziej na miejscu. Jakieś symboliczne 2.000 zł w kopertę, niech szanowna para sobie je przeznaczy na leki, zakupy, odkładany remont kuchni – cokolwiek. Mój rozmówca akurat zrzekłby się koperty, ale widziałby jakiś wspólny obiad dla zaproszonych tego dnia. Z możliwością rozmowy, zapoznania się, wspominania roku 1966, gdy prawie wszyscy braliśmy ślub. I zdjęcia to my robimy, a nie nam je pstrykają, jak małpom i do domu!
I nagle przypomniała mi się matka, gdy kiedyś mówiła, że w życiu by nie poszła na taką uroczystość, bo aż zionie to kiczem: „Wyobrażasz sobie mnie i tatę na baczność na scenie? Ludzi pod 80-tkę?” – spojrzała na mnie pytająco. „No nie, jak mumie” – odparłem, widząc ich orderowanych. Ta krótka rozmowa mi umknęła, aż teraz sama stanęła w uszach przy ponownym uruchomieniu tematu. Z szacownym iławianinem-prominentem w stanie spoczynku, który samodzielne myślenie przedłożył nad tani blichtr. Który wraz z małżonką nie zgodził się firmować tego wieczoru iście tekturowej magii. Chociaż order i tak mu na koniec przesłano do domu, bo się należy. Uważam, że w odróżnieniu od centralnej bzdury, jaką jest 500+, samorządy lokalne winny posiadać jakąś rezerwę dla spraw swych inicjatyw proobywatelskich. Dziadkom sypnąć na złote gody, instytucjonalnie wspomóc adopcje ze schroniska – byłyby to naprawdę niejałowo zasadzone aktywa.
A wręcz złote aktywa – jak te gody! Taka stale otwarta i zapisywana księga, iż w Iławie rozwiązujemy i podchodzimy do spraw nie z klucza, a z rozumu. Nie rutynowo, a innowacyjnie, kreatywnie i jesteśmy z tego dumni. Ostatnio rząd Włoch błysnął czymś podobnym, podarowując każdemu, kto ukończy 18 lat, bon o wartości 500 euro do wykorzystania na szeroko rozumianą kulturę. Wizyty w kinie, zakup książek, koncerty, muzea, teatry. Jak porównacie to z debilnym 500+, wyjdzie wam niechybnie, do jakiego kraju należy przyszłość. Taką samą przewagę można budować gród kontra gród, trzeba tylko szarych komórek, a tych, nie wątpię, tu dostatek. Z burmistrza trzeba być kontentym, pracujący think tank potrzebny jest jednak wszędzie. W pojedynkę nie udźwigniemy nic ponad to, co udźwigniemy, dlatego ceńmy doradców, unikajmy pochlebców!
Ci pierwsi to sól prawidłowo naoliwionego organizmu, to rodzaj symbiozy panującej w ulu. Teraz zacytujemy na sekundę luminarza III Rzeszy. Goebbels powiedział kiedyś, że inteligencja nie jest potrzebna w codziennym bytowaniu i to jest prawda. Ale już zorientowanie, czym to codzienne bytowanie darzy, potrzebne jest nader i tu zaakcentuję pewien trik stosowany przeciw nam komercyjnie. Nie chodzi, że Bożym Narodzeniem wszelakie sklepy żyją od Wszystkich Świętych – wolnoć Tomku w swoim domku, jak tam wchodzimy, musimy się dostosować. Usłyszałem ostatnio o przypadku pielęgnacji przez sieć telefonii komórkowej porządków rodem z czasów króla Ćwieczka, który, jak wiadomo, jako pierwszy w Polsce miał prywatną komórkę. Pewien pan, leciwy, wierny jest owej sieci od kilkunastu lat i od zawsze płaci abonament 50 zł. Jak mu mijają dwa czy trzy lata, dostaje telefon z Warszawy: „Zapraszamy po nowy aparat i na przedłużenie umowy” i chłopina karnie maszeruje. Telefon bierze za złotówkę, starego typu i przedłuża dotychczasowe warunki do – dajmy na to dzisiejszą skalą – grudnia 2018 roku. Ta sieć jest od dawna najgorsza i najbardziej zacofana ze wszystkich – mniejsza o nazwę – komisy nie skupują jej telefonów chociażby. Ale że wiernego klienta nie informuje się o wynalezieniu prądu, by dalej wciskać mu lampy naftowe? To już poruta!
Prześledźmy chwilę historię abonamentów, mogę tu służyć za eksperta, bo wszedłem w ten biznes w połowie lat 90. Najsampierw – jak to się mówi tu i ówdzie – abonamenty się płaciło gołe – nic w sobie nie zawierały, a za każdą minutę połączenia dokładano ci do rachunku 2,70 zł. Pamiętam, jak drżałem, ile się uzbiera – oszczędzało się maksymalnie, by co miesiąc nie uiszczać za nowalijkę z 250 zł. Potem wprowadzono naliczanie sekundowe od drugiej minuty, obniżono też koszt tej minuty w zależności od wysokości abonamentu. Gość, który płacił 100 zł, miał ją za 1,39, a ja 1,99 – panika była już zauważalnie mniejsza! Jeszcze dalej weszło, że się miało 20 darmowych minut w abonamencie i to już był hit – wcale pokaźna pula! I tak dalej i tak dalej… Gdzieś w 2006-2007 roku debiut miała kolejna telefonia. I ta nie dość, że w abonamencie dawała tych minut zauważalnie więcej od konkurencji, to wprowadziła jako novum coś, co roboczo nazwę sankcją koncentracyjną, grupowaniem się. Polegało to na tym, że jeśli twój znajomy był w tej sieci, za minutę pogawędki z nim płaciłeś – niewiarygodne 69 groszy i naliczanie sekundowe dawano ci od startu!
Inne sieci, żeby nie zginąć, musiały się dostosować i grupowanie się zaczęło święcić triumfy, ale to jeszcze nic! Nie minął rok (a to ważne w kontekście mojego bohatera), a nowa sieć zapragnęła znów zdusić zmurszały system! Triumfalnie (tj. w reklamach) ogłoszono, że w obrębie jej numerów rozmawiamy po prostu za darmo, płacimy jedynie zewnętrznie! Całe rodziny planowały więc koncentrację, przeniesienie wiązało się jeszcze wówczas ze zmianą numerów. Pamiętacie, że po prefiksie szło idealnie wywnioskować, jaki koncern ktoś reprezentuje? I mój bohater tamtej promocji zawdzięcza paragrafy swego abonamentu, tych pięćdziesięciu złotych, które co miesiąc łoży do dziś. Ze swoją siecią rozmawia za darmo, ma też dwie godziny do wszystkich innych. Na 30 dni przyznacie niewiele, stąd pilnuje się niebywale! Znów odebrał telefon przy końcu listopada: „Można przedłużyć umowę, zapraszamy do salonu!”, na co słysząc o sprawie, powiedziałem mu: „Nie!”. Trzeba sobie pomagać, zwłaszcza jeżeli czyjaś niewiedza w tak dość bezczelny sposób jest wykorzystywana. Poza tym to samotny, starszy pan, którego dzieci i wnuki poza Iławą chyba nie bardzo interesują się aspektami jego monetarnego funkcjonowania. Wyjaśniłem mu, że koniec umowy to czas żniw, że o ile się nie mylę (sam płacę abonament trochę wyższy, ale z potężnym internetem), za te 50 zł będzie miał rozmowy do wszystkich sieci gratis, ale zorientuję się jeszcze w temacie. W całkowitą darmochę nie uwierzył: „To na czym oni teraz będą zarabiać?”. „Ich sprawa” – uśmiechnąłem się, sygnalizując, że przy przeniesieniu numeru pewnie dostanie kilka miesięcy abonamentu za 0 złotych.
To wziął za żart i skonstatował: „I co jeszcze?”. „Jeszcze – dodałem – supertelefon z dużym, czytelnym wyświetlaczem. Nie jakiś rzęch z otwieraną klapką, data wejścia na rynek – 2009”. Terminem „niedowierzanie” trudno określić wyraz jego twarzy. Musiał w duchu myśleć, że rysuję przed nim nierealne zamki na piasku, opowiadam bajki. Zaznaczył tylko, że za nic nie zmieni numeru, bo dzieci… Zapewniłem, że w tych czasach nie musi, zmienia się dostawcę usługi, a wszystko zostaje po staremu. Poprosiłem o dwa dni czasu na zorientowanie się w ofertach. Może się mylę, ale dostrzegłem w jego oczach zgaszenie, że jednak wrócę z podkulonym ogonem, że ten katalog szczęścia nie może okazać się prawdą. Toż on i tak ma za 50 zł aż dwie godziny darmowe, to już przecież dużo…
Oczywiście wyszło na moje, pan już był w starej sieci i podziękował za dalszą współpracę, odręcznie napisał rezygnację – podanie o wygaszenie umowy. Pani z kwaśną miną nie umiała ustosunkować się do kwestii warunków, jakich mu od długich lat nie zmieniano. „Widać pan nie chciał nic innego” – zakończyła ze ściśniętymi wargami, na co nasz sędziwy emeryt pożegnał się grzecznie i wyszedł. Aktualnie przez pół roku nie płaci nic, dalej – ma pełny gratis pod dowolny wybór, telefon dotykowy w wymiarze mu potrzebnym opanował, cieszy się, że taki wyraźny… A ja się cieszę, że dopomogłem człowiekowi wydrzeć to, co się mu rzetelnie i bez najmniejszej łaski należało. Wbrew długiej zmowie milczenia zmurszałego, dotychczasowego kontrahenta! Ponoć dobre uczynki wracają, to niech mi się noga należycie rehabilituje po zdjęciu gipsu przed gwiazdką – o le!
Tak, wchodzimy w gorący okres świąteczny, w tym roku wyjątkowo podły kalendarzowo – Wigilia i sylwester wypadają w soboty, Nowy Rok zaś w niedzielę. Stoły więc się będą jeszcze dymiły, a tu już po imprezie. Na kacu, nie na kacu trzeba będzie siedzieć w robocie. Może i dobrze. W Rosji od 1 do 12 stycznia ludzie mają wolne (prawosławne Boże Narodzenie wypada później) i po kilku dniach laby i ochlaju wzmagają się akty przemocy domowej. Wybuchają sąsiedzkie bójki przy kieliszku, za dużo tego swawolenia! Jakiś psycholog tam powiedział, że optymalnie to pięć dni wolnego: na dwa picia, dwa kace i wytrzeźwienie, więcej to niebezpieczeństwo! Niemniej 2016 r. nam w tej materii odjął, więc pożegnajcie go rewanżystowsko – obcesowo!
Potraktujcie go jak angielski kelner w pałacu królewskim Ribbentropa, który pytał go o WC, na co on odpowiedział: „Na końcu tego korytarza są drzwi w lewo z napisem DLA DŻENTELMENÓW. Pomimo tego proszę tam wejść!” A za tydzień ruszamy z klimatem bombkowym, chóry anielskie wprzężemy, będzie dzwonkowato, a „odstres” jak odpust gwarantuję całkowity i zupełny! Nie mylić z zup pełnym.
LESZEK OLSZEWSKI