Wróciła znajoma z Niemiec wkurzona jak jasna cholera. Nie tam, żeby Niemcami czy Polakami, wróciła wkurzona obiektywnie – zyskała dowód przekonujący, że należy do kraju trzecioligowego i to ją rozsierdziło jak byka czerwona płachta torreadora. I znów – ani Niemiec jej nie nadepnął na odcisk, żaden czynnik bezpośrednio ludzki nie zadziałał, a płonęły jej nerwy do granic przepalenia. Na szczęście wciąż żyje i pewnie przeżyje ów kolejny kryzys wartości. Wnioski jednak przywiozła na tyle ciekawe, że aż muszę je umasowić, byście państwo mieli jasność, co w trawie piszcząc popiskuje!
Zaczęło się od wizyty w sklepie firmowym Adidasa w Bochum. Weszła – mówi – przejrzała to, co ją interesowało, a jest biegła w sportowym asortymencie. Kupuje dobre jakościowo rzeczy i tak się zastanawia, co tu tak wszystko bogatsze niż w sklepach Adidasa w Polsce – jakieś z wyższej półki przy minimalnie tylko wyższych cenach. Fasony bardziej urozmaicone, tkaniny trwalsze i bardziej miękkie w dotyku. Kupiła to i owo, potem odwiedziła markety Pumy, Nike i Reeboka, wrażenie miała identyczne: nie ma szarzyzny, podobnych modeli, takich samych, tylko inaczej barwionych butów – czuje się nosem robotę dla „lepszej” klienteli!
Zauważcie, że mamy do czynienia z globalnymi gigantami obecnymi w każdym kraju i produkującymi – wydaje się – taśmowo wszystko dla wszystkich – od skarpet dla tenisistów po bluzy dresowe. Rozmiarówka od XS do XL i jedziemy!
Nic bardziej mylnego! Przypomina się nieśmiertelna kwestia z filmu Barei na temat zawartości cukru w cukrze, bo ta, okazuje się, może dziś realnie być różna i Polak niestety znów jest narodem wybranym, tyle że do bycia odbiorcą ochłapów. Na szczęście nie tylko on. Tylko w gruncie rzeczy na czym polega tu szczęście? Zgłębiłem temat, podaję go na tacy z materiałem dowodowym, któremu każdy z was może rzucić pokerowe „sprawdzam”, by przekonać się, czy mam rację. Sprawa jest szersza i obejmuje las, a raczej ocean produktów – od mydła i butów po elegancki garnitur, przez pasty do zębów, proszki do prania, czekolady, napoje, kawę – wszystko, co dostarczają na półki sklepów i marketów marki właśnie ogólnoświatowe, że jako przykład podajmy jakieś znamienite postaci flagowe, no chociażby Pepsi czy Jacobsa.
Każdy wie, że Pepsi to nie garnitury, a Jacobs nie proszek do prania, nieprawdaż? Okazuje się, że w każdym tego typu gigancie istnieją działy: Europy Środkowej (biedny), Europy Zachodniej i Ameryki Północnej (bogaty), Azji A (bogata) i B (nędzna), a asortyment jest ściśle sortowany pod konkretny rynek. Niższa jakość (a taką też produkują) trafia się biednym, lepsza naturalnie bogaczom za generalnie lepszą cenę, stąd zupełnie inne ciuchy można zaobserwować w sklepie np. hiszpańskiej Zary w Madrycie, Londynie, Warszawie czy Wilnie. Domyślacie się chyba, że do ostatnich dwóch miast Zara nie dosyła hitów, jakie szykuje na Paryż czy Mediolan – tu sprzeda ich pięć, tam pięćset, więc nie mylmy punktów przeznaczenia. Jedyną szansą, by nie wyjeżdżając z Polski, zetrzeć się z „lepszym” w branży odzieżowej, są outlety i... lumpeksy!
Outlet – wyjaśnię niewtajemniczonym, to sklep firmowy np. Zary, gdzie trafiają do sprzedaży fabrycznie nowe ciuchy z końcówek kolekcji. Ot, wchodzi już lato/jesień 2013, a w outlecie mamy cały przekrój roku 2012, w niezwykle okazyjnej (50-70%) cenie. Factory Ursus w Warszawie to outlet kilkudziesięciu znanych producentów: stroje kąpielowe Calzedonii (dziewczyny wiedzą, co to) z ubiegłego roku chodzą po 59 zł, w galeriach zaś 259 – to cena aktualnego katalogu. Buty Adidasa kupuje się za 149 nie 400 zł, a dwuletnia gwarancja taka sama. Do outletów trafiają też kolekcje z całego świata, stąd wytrawne fashionistki chadzają tam, by kupić suknię z USA czy Wenezueli, do tego za grosze. W Iławie świat jest na uboczu i takie okazje się nie trafiają. W stolicy słowo i adresy „outletów” znają wszyscy.
Lumpeksy to dobro ogólnokrajowe i ostatnia deska do grobu polityki wielkich marek. Osobiście twierdzę, że na 1000 rzeczy do d... znajdzie się w lumpeksie prawem wyjątku prawdziwą perłę. Osobliwie dla mnie jest duży wybór, bo jestem bardzo szczupły, a chłopy są albo średnie, albo grube i taka rozmiarówka znika. Ostatnio kupiłem dwie rewelacyjne bluzy dresowe Adidasa, ciepłe, wygodne, efektowne, nienachalne, ale zwracające uwagę. Miałem wiele pytań, za ile i gdzie to nabyłem – typowano zagranicę, w sumie trafnie. Patrzę z tyłu na metki obu, a tam info, że bluzy te są dostępne na terenie m.in.: Niemiec, USA, Kanady, Francji, Włoch, Japonii i Wielkiej Brytanii! Prawem testu zaszedłem do Adidasa w Olsztynie, a tam, co metka, to „teren B”: Czechy, Polska, Litwa, Rumunia, Słowacja, Bułgaria i bluzy, które przy moich wyglądają tandetnie...
Podobnie ma się niestety sprawa z chemią gospodarczą – proszki do prania z Niemiec, a tak samo opakowane polskie, to dwa różne proszki – stąd otwierane co jakiś czas sklepy „Chemia/słodycze/kawa prosto z Niemiec”. Na targu są dwa stoiska tak wyprofilowane i znam panią, która zielonej kawy Jacobs „polskiej” nie kupi, bo lura i smród, a ta znad Renu delicja – mocna, pobudzająca, smaczna. Matka kiedyś była w Paryżu i tam kupiła pastę do zębów Aquafresh, której końcówkę przywiozła do domu. Była bardziej kremowa, lepsza w smaku, rewelacyjnie czyściła. Nadwiślański jej odpowiednik do dziś jawi mi się kiepskim substratem, takim piwem z wodą.
Trwa to od lat. Wszystko do Polski trafia podrzędnej jakości, bo i tak się sprzeda – po komunie trendy jest ubierać się w firmowych sklepach, pić Coca Colę, jeść Snickersy i używać zachodniego, reklamowanego w TV płynu do naczyń. To się i tak sprzeda na pniu, więc jakość na „postkomuniu” jest wartością zbędną, odwrotnie niż na sytym Zachodzie. Tak się od lat kalkuluje w „centralach” i taka polityka jest w realizacji. Znajoma więc oburzyła się, obnażając swoją ignorancję. Vizir kilka lat temu przyznał, że na Polskę ma inną recepturę. Sztuka eufemizmu – książę Karol też żyje na „innym” poziomie niż ty!
LESZEK OLSZEWSKI