Znalazłem w starym notatniku kartkę ze sporządzoną przez siebie lakoniczną wzmianką: „11 października, hala 18:30, załatwione”. I wrócił mi przed oczy film, który muszę wam streścić, bo warty! Kiedyś, w dobie kafejek internetowych, bywałem nader często w jednej z nich, położonej przy ulicy Dąbrowskiego w Iławie i wykreowało się tam z czasem niezłe kółko towarzyskie. Z 20-25 stałych bywalców się tydzień w tydzień w „Mozaice” (bo taka była jej nazwa) spotykało.
To ślęczało się przy komputerach, to gadało przy dużym stole, siedząc na wygodnej rogówce – piliśmy kawę, graliśmy w kości na pieniądze – różnie. Tak, tak, hazard również kwitł! Np. jak grało nas czterech, to ostatni płacił zwycięzcy 10 zł. Grunt – wychodziło – nie być czwartym, drugie i trzecie miejsce było bezpieczne – ależ przeżywało się emocje!
Jednakże z czasem wpadliśmy, że zaśniedziejemy od tego tkwienia w pomieszczeniu co popołudnie i wieczór (15:00-16:00 się schodziło), zwłaszcza przez jesienno-zimowe miesiące. Wykombinowaliśmy więc zbiorową burzę mózgu, że skoro tylu nas jest, może spróbować raz w tygodniu wynająć halę do pogrania sobie niezobowiązująco w piłkę, tylko gdzie? Ponieważ połowa miała wygląd każący się zastanawiać, czy nie są ci absolwentami szkół specjalnych (żartuję oczywiście!), postanowiliśmy tamże i uderzyć. Poszedłem zatem do popularnej „szóstki” na Kościuszki, pogadałem z dyrektorem, jakie koszty? Niewielkie, 50 złotych za godzinę gry i nic się nie stanie, jak pogramy chwilę dłużej. Nie mając pojęcia o kondycji druhów (a w gruncie rzeczy i swojej), chętnie przystałem na te obiecujące warunki początkowe. Czwartki, pamiętam, mieliśmy zabukowane 18:30-19:30, 18:15 kafejka pustoszała, exodus!
Trzy samochody, 15 osób, hajda próbować arcyprofesjonalnego futbolu przy rozświetlonych jupiterach. „Szóstka”, okazuje się, miała mankamenty. Sala gimnastyczna mała, bramki z materacy stawialiśmy po przeciwległych ścianach, 10 osób w dwóch drużynach to nadkomplet, po cztery na team było górnym pułapem. Ale dobrze ponad kwartał tam chadzaliśmy – z jaką frajdą i przygodami – skóra cierpła i się grzała, z różnorakich przyczyn! Primo, urobiliśmy panią sprzątaczkę, naszą strażniczkę nr 1. Mieszkała obok, zostawała do 20:30 za 200 ml wódki („małpkę”) i słodycze, na co szła oddzielna zrzuta. Całowaliśmy rączki, pytaliśmy o arkana sprzątalnictwa – polubiła nas, jacy grzeczni chłopcy!
Z czasem jednak jęły grywać i dziewczęta i to całkiem, całkiem. Jednej nawet – takiej Nataszy przysłużyłem się raz do hattricka! Dwa gole strzeliła z akcji, trzeciego z karnego – walnęła z czuba, bramkarz nie zareagował, cieszyła się jak dziecko z tego upokorzenia. Natasza i jej trzy koleżanki przychodziły pograć niejako z pasji, były Białorusinkami z Grodna, gdzie to grały w jakiejś drużynie damskiej. Trochę za Iławą pracowały zaś… w agencji towarzyskiej, a tę prowadzący bywał w kafejce stałym graczem komputerowym. Rżnął (nomen omen) z pasją w skoki narciarskie, Tibię i Counter Strike’a (strzelanka) i chociaż sam piłki halowej nie wąchał, dziewczyny kulturalnie podwoził. Bo one chwyciły bakcyla i odpadły dopiero z okazji przeprowadzki do hali widowiskowo-sportowej, gabaryt wielkiego boiska je przerósł. To ja obmyśliłem, by spróbować zmiany locum i zapukać na iławskie szczyty! Zanim jednak do tego doszło, „szóstka” napisała kilka pysznych podcastów, jak to się dzisiaj mówi.
Czytaj – minihistorii, tak to przetransponuję na język ogólnozrozumiały. Mieliśmy w swoim gronie takiego chłopaczka-profesorka, okularnik-fizyk o ksywie „Blady”. Przeinteligentny – filozof od Kanta czy Monteskiusza. „Blady” otóż nie chciał w żaden sposób się kompromitować, więc zza komputera żadna siła do czynnego sportu by go nie wyciągnęła. Ale raz dał się przekupić obietnicą zniżki przy zakupie kolejnego karnetu, pojechał. I problemów, które ten człowiek miał, może nie tyle z grą w piłkę, co trafieniem w nią nogą, to nikt z nas chyba w życiu podobnego spektaklu nie widział! Można – słowem – się do czegoś nie urodzić, ale nie aż tak czeluściowo, a mówimy o uczniu szkoły średniej, normalnej postury, bez amputacji, ogólnie w komplecie! Do główek „Blady” skakał, gdy piłka dopiero szła w górę, kiedy spadała on stał zdezorientowany – zastygły!
Gdy wziął ostry zamach – zamarliśmy, a but w sekundę opuścił stopę i udał się hen aż pod sufit. Długo zanim spadł, obserwowała to z zainteresowaniem nawet sprzątaczka, cisza sprzęgła halę, mistyczny moment. Dokonał niemożliwego – powtórzył cały ten kadr za 20 minut, „latające buty” stały się od tego wieczoru jego symbolem. Wybraliśmy go od razu na gracza dekady – czujesz śmiertelniku, że masz do czynienia z Messim, tak? Ale przebił go „ktuś” – czarny koń, choć my obstawialibyśmy największe pieniądze u bukmachera, że jest to generalnie niemożliwe. A realna prawda okazała się żywcem z bon motu – niemożliwe nie istnieje!
Grudzień, śnieg sypie, czwartek, czarno za oknem, 18:05, ożywienie w kafejce – na bój! „Małpka” i łakocie spoczęły w reklamówce, pogramy do woli… Chce się już tego, poczuliśmy zbawienny wpływ cotygodniowego ruchu. „Bladego” nikt do niczego nie zmusza, co miał pokazać – pokazał. „Gracz dekady” niech pilnuje interesu, ma rzetelne prawo spocząć na laurach! Dwaj właściciele kafejki bowiem również zawzięcie podgrywali, ufając członkom klanu ogólnego. „Blady” – słowem – i ktoś tam jeszcze do pary – prowadźcie biznes, kasujcie. Wiadomo było, że wywiążą się z tego modelowo. I przysiadł na pewnym stanowisku taki świeży dość, ale znany już Marcin, z zawodu pracownik warsztatu samochodowego, specjalizacja: problemy ogumienia. Dał się lubić, jak wszyscy pod tym dachem, najnowszy członek rodziny, tak go widziano. I ktoś Marcina namawia: „No chodź na piłkę, fajnie jest, kupa śmiechu, wrócimy – do 22:00 swoje wysiedzisz! Odpalaj golfa, musisz się zintegrować, poznać technikę i strzały tych ludzi”.
Marcin siedział przy gadu-gadu, gdzie zdążył już wpisać w swój status wybitne zdanie: „Jest czwartek”. Może chciał to rozwinąć, ale nie zdążył – zbieramy się! Odjazd, kurtki, czapki, szorty – ale zabawa w przeddzień Wigilii i świąt! Nic nie zapowiadało niczego, ot, kolejne obijanie materacy, pot i łzy (śmiechu). I Marcin notuje piątą minutę inauguracyjnego występu, potyka się o własne nogi i bęc – leży. Podchodzę, daję rękę, by wstał, a on, że nie wstanie, bo ścięgna nie ma za piętą i głośno chichocze, zęby na wierzchu! Nie wiem, czemu chichotał, bo rzeczywiście tego ścięgna nie miał – pełne zerwanie, ból, karetka, grom z jasnego nieba! Potem operacja, gips. Zobaczyliśmy się po dwóch miesiącach, a ten opis na gadu-gadu: „Jest czwartek” trwał do lipca!
Przestał się logować ze stresu, a ta stara chorągiew trzepotała raz na siedem dni, świadcząc o czujności posta, w pozostałe zaś sześć o jego mniejszym lub większym rozmyciu się z określnikami dnia. Takie to losy człowiecze – ślady liter! Hala nad Małym Jeziorakiem to był inny wymiar – prysznice, osiatkowane bramki, poszerzenie składu personalnego (bo drogo) o znajomych znajomych. I zatracaliśmy klimat „Bladych”, Nataszy, swoich kiksów, życzliwej, wzajemnej zgrywy.
Tu mam ciekawy przyczynek socjologiczny. Dwie toksyczne osoby zatrują 20 nietoksycznych – mówię wam! Przyszli raz jacyś Franek, Janek i Dzbanek – zawodowcy, przynajmniej skalą iławskiej piłki halowej. Technicy, taktycy, stratedzy. I zaczęły się głośne pretensje: „Czemu nie podałeś, nie wykorzystałeś patelni, stałeś jak słup soli, bez ruchu”? Zaczęło się także zwracanie uwagi na wynik, co wcześniej mieliśmy na siódmym planie. Pojawiły się też komentarze pomeczowe: „Nie ma sensu taka gra! Nie współpracujemy formacjami…” – i tego typu kał. I trupa momentalnie się rozleciała, w takiej atmosferze nikomu nie chciało się funkcjonować, osobliwie członko-założycielom zjawiska z relaksacyjnej kafejki internetowej. Nastąpiła przeto śmierć kliniczna i w ciągu pewnego niedługiego okresu zgon.
Tak umierają inicjatywy najwspanialsze, strzeżcie się ludzi „na poważnie”, „misjonarzy”, zawsze i wszędzie – oto moja cicha rada! W trakcie tej agonii, kiedy jeszcze próbowaliśmy, niektórzy z nas, przywrócić stygnącego trupa do życia, nastąpił zimny kwiecień 2005 roku i umarł papież Wojtyła. Żałoba z pompą, nadęta bezgranicznie poza wszelkie granice – po polsku. On zmarł w sobotę, dzwonię w dżdżysty wtorek na halę: „Możemy wpaść, bo pewnie pusta?”. Ochroniarz musi skonsultować się ze zwierzchnictwem. „Zamknięta impreza, zwyczajowa, na wyżycie się w sporcie, nie przesadzajcie!”. Odpowiedź: „Nie. Jest całkowity zakaz”. Obruszyło nas to – co ma realny smutek (niewymuszony) do oczyszczającego aurę ukopania skóry? Proście o grzeczne wytłumaczenia i bądźcie ciekawi takich wytłumaczeń! Ciekawość bowiem to nie tylko pierwszy stopień do piekła, ale także przedpierwszy do umiejętności podstawowego, nieschematycznego myślenia. Od tego zaczynali m.in. Monteskiusz i Kant, i wiele niepokornych prawd udało im się uknuć. Może temu ich się ceni po już nie jednym wieku, jak chłopaki zeszli? W każdym razie po klapie hali dostałem asumpt i zacząłem biegać, bo prąd wysiłku wyrzucał już mą wielkość czy małość z domu albo „Mozaiki”.
Równowaga musi być, a równowaga to anatomicznie dwie kończyny, stąd rower też wszedł do karty dań i tak to sobie trwa do dziś! Kafejki łowiły złote runo jak po domach za internet płaciłeś 3,50 zł za godzinę – to była katastrofa dla młodych. Zresztą komputery jeszcze wówczas raczkowały, kosztując krocie. Ja kupiłem, co dziś niewyobrażalne, takowego zwykłego z drukarką i modemem do netu za 4500 zł, rok był 1997/98, zarobkujących fizycznie przerastało to. „Mozaika” więc i inne kluby przez kilka lat rządziły nad Jeziorakiem i Wisłą mocno, a ja sobie na Kopernika, w chałupie zainstalowałem skarbonkę. „Co przesiedziane, to zapłacone”, by rachunek za telefon (a było to powiązane) nie przyprawił ex post o palpitacje. Do 200 zł zawsze przygarniałem „dodatek sieciowy”, nabijany również przez oglądanie nieprzyzwoitych rzeczy!
Mozaika ludzi w „Mozaice” przyozdobiła jeszcze kilkoma przypadkami psychiatrycznymi, potem szeroko je dyskutowaliśmy. Ot, kiedyś przyszli aplikujący tu prawnicy – młode szczury, a susi i drętwi do bólu. Toksyczni, wymogli swoją atmosferę – oni są, płacą, rozmawiać szeptem. Warszawa – dwóch, Lublin, Kielce – stamtąd to przychmurzyło. Ten z Lublina, niewyrośnięty, najbardziej gadający i charyzmatyczny na ich tle, dostał od razu ksywę „Ślinowargi” na cześć mokrych ciągle warg. Bywał najczęściej, na piłkę nawet raz przyszli na „szóstkę” (teraz sobie przypominam), ale grali prawie jak „Blady”, do tego milcząc, kontynuacja nie nastąpiła. Ale „Ślinowargi” zapisał się wręcz srebrnymi zgłoskami w historii komputerowej placówki, świetnie to pamiętam, bo aż klasa na równi ze śliną z niego ściekła!
Zima była zimową – zaspy, prószenie, co spadło w śnieg, mogło przepaść, chodnik pęczniał od waty cukrowej z bieli. I oni nocowali bodaj w pokojach na tyłach sądu, co do Dąbrowskiego – jest odległość. Ale „okno na świat” korciło, nieraz zza kości rozlegało się czyjeś trzeźwe: „O Ślinowargi idzie!”. Okno było od podłogi po sufit – wszystko mieliśmy na talerzu. On był Andrzej (inny Andrzej na koniec rozwali ów esej!) i z nudów tego pokoju bywał czasem w klubie po dziesiątą wieczór, a potem spacer, w kimono i od rana aplikować! A – drugi pseudonim artystyczny dałem mu: „Prawniczyna”. I „Prawniczyna” kiedyś tak sobie wracał, wrócił, a rano patrzy po kieszeniach – nie ma portfela, kart, legitymacji branżowej, wszystko w jednym pakunku zniknęło! Zgubił albo zostawił przy klawiaturze – stawiał raczej na to pierwsze!
Dzwoni do mnie rano właściciel z wieścią: „Ślinowargi” spanikowany, zatelefonował, na szczęście portfel w klubie, sto kamieni mu momentalnie spadło z flaków – uff! Krótko zakończył rozmowę: „Duża, zimna wódka!”. Po aplikowaniu wpadł szczęśliwy, odebrał, ale nie miał czasu, zmykał. Dotarł jednakże za dwa dni, posiedzieć na www – od razu zaznaczył, że o… pół litrze wódki pamięta, będzie! Po dwóch tygodniach się zreflektował, że wciąż nie przyniósł… „kilku piw”, po kolejnych dwóch miał do siebie pretensje, że sklerotyk i poleciał zaraz do sklepu. Przy wlocie na plażę stał taki blaszak, notabene ochrzczony „Pod Szczurem”. Ochrzczony przez ekspedientki, bo non stop szczury tam wchodziły pobyć, latem i wiosną tylko szczurzęta ugrzewały się gdzie indziej. Patrzymy – wraca, reklamówka pełna. „Pies z nim tańcował” – ktoś reaguje, niech „duża wódka” ma postać kilku piw! To już odwilż była, śniegu krzty!
I ten podchodzi do lady, wyjmuje… puszkę piwa i ją pełen wdzięczności wręcza – jeszcze raz dzięki! A pozostałe dwie wziął dla siebie, jak i chipsy oraz kilka bułek z serkiem topionym – co dopełniło torbę. Do dziś jestem pod wrażeniem hojności tego gestu, „Ślinowargi” – gdziekolwiek jesteś, pozdrawiam!
Katalog gigantów, którzy przewinęli się przez lokalizację, powinien może jednak otwierać gówniarz, też Andrzej, lat 9-10, mieszkaniec ulicy Kolejowej, slumsu absolutnego. To skręt naprzeciwko IPB wzdłuż torów, nie docierajcie tam popatrzeć na widoki! Ten chłopaczyna, widać było, nie chodził do szkoły, choć pytany o to, zawsze odpowiadał, że mu lekcje przepadły, rzadko wpadał po 13:00. Zwykle miał przy sobie 1-2 złote, ale miłosierni włodarze, gdy komputer wolny, sadzali go do grania, dopóki ktoś inny nie przyszedł, płacąc – wtedy wstawał obrażony!
Nie umiał otwieraczem zdjąć kapsla z butelek coli, to był ewenement. Nikt po niego nigdy nie zadzwonił, nie pytał – oto jego pierwszy dom, na Kolejowej, gdzie go nocami odwoziliśmy – drugi. Brałem mu zapiekanki/hamburgery z parku, inni przynosili ciasto, kanapki – no jak dzieciakowi nie pomóc? Andrzeja obycie przeszło raz do historii, kiedy zjadłszy pół pizzy i pół makowca, ucieszyliśmy się, że zgasiliśmy mu wielki głód i ktoś zapytał: „Co, Andrzej, dobre było”? Wtedy z całą stanowczością deklaracji odpowiedział przekrótkim: „Nie” i dawaj grać za darmochę dalej!
Patrzcie, jedna odnaleziona, lapidarna w sumie notatka, a tyle pełnych barw, kolorytu obrazów przed oczami… Uroki końca roku, wtedy sentymentalizm mamy chyba największy, wręcz rozrzutny! Uwielbiam te żółtoliściaste stany, pejzaże… mozaiki!
LESZEK OLSZEWSKI