Wielkanoc to ponoć święta nadziei, a nadzieja bynajmniej nie jest matką głupich (to przysłowia czasami bywają głupie). Bardziej podoba mi się stwierdzenie, że nadzieja umiera ostatnia – ma w sobie jakąś moc trwania mimo przeciwności losu, czasu, okresu wojny – wszelkiego rodzaju wiatru w oczy. Zawsze trzeba mieć wiarę, popartą właśnie nadzieją, że jutro może być początkiem nowego, dobrego i kojącego, że nie wszystko zło na świecie skumulowało się przeciw nam, przynajmniej w wymiarze osobistym.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że Wielkanoc – w przeciwieństwie do radosnego Bożego Narodzenia, to dla niego święta melancholijne, nostalgiczne, czym wywołał niemałe moje zdziwienie. Bo jak to – wiosna, kwitną kwiaty, drzewa wypuszczają liście, zapachy – gdzie tu miejsce na nostalgię, refleksyjność swoistego smętka? Ale argumentację miał ów ktoś powalającą – Boże Narodzenie wszyscy w każdym wieku spędzamy podobnie: stół, prezenty, kolacja, kolędy – doskonale wiemy, jak to wygląda. Okres wiosennego Zmartwychwstania zaś to właśnie „wstanie” – wielki triumf radosnego przebudzenia nad apatią oraz stałością i żaden czas w roku – mówił mój rozmówca – nie da ci odczuć bardziej, że masz już swoje lata. Że pora wyhamować, zwolnić w trosce o to, by jeszcze trochę pożyć, ale już nie na obrotach właściwych ci, gdy byłeś młody, jurny, pełen witalności, beztroski.
Czy zatem Wielkanoc można z pewnym odpryskiem traktować w kategoriach przemijania, spojrzenia w tył, ile już za nami? Na pewno tak – utwierdził mnie w tym ostatniej Niedzieli Palmowej papież Franciszek, który podczas homilii wygłoszonej na placu św. Piotra rzekł był coś takiego: „Zmartwychwstanie poprzedza Wielki Tydzień i winien to być dla nas corocznie wielki okres zadumy nad tym, jaki będzie nasz rachunek, jeśli nasze życie skończy się nagle, jak skończyło się życie Chrystusa. Czy będziemy równie jak on przeświadczeni, że czyniliśmy dobro i je rozsiewaliśmy do ostatnich chwil?”. Potem wspomniał, że najpiękniejszym rodzajem miłości jest miłość dziecka do rodziców, którzy obdarzyli go życiem i to, jak opiekujemy się rodzicami na starość, wystawia nam najbardziej obiektywne świadectwo człowieczeństwa.
Pięknie to zabrzmiało, bardzo wielkanocnie. Sam doholowałem oboje rodziców do dni ostatnich, chcąc przedłużyć te dalej i dalej, tyle że w pewnym momencie organizmy im skapitulowały i trzeba było się pożegnać. Nie byłem pierwszy, nie będę ostatni na tej ścieżce. Niemniej w tym wszystkim przyznaję absolutną rację papieżowi: dziecko zapewniające swoim rodzicom wszelką niezbędną opiekę na starość – swoją czy jakąś inną wyspecjalizowaną to esencja nas rozumianych jako ludzi w pełni rozwiniętych duchowo. Dawać z siebie 200%, tyrać, zacisnąć zęby, uśmiechać się, gdy serce ci się kraje, bo widzisz zanikającego człowieka i wiesz, że tego trendu nie odwrócisz! Ile w tym szacunku dla godności tych, którzy bez ciebie by już sobie nie poradzili i milczą, ile samozaparcia, niepozwalania sobie na chwile słabości!
Franciszek w tym wachlarzu to widział i nie dziwię się, że wspomniał o tym akurat u schyłku Wielkiego Postu, kiedy już ludzie wypatrują świąt, śmigusa-dyngusa, a tu takie niepogodne słowa. To znaczy czy „niepogodne”? Trzeźwiące raczej, pora i tutaj, w rzeczywistości polskiej czy iławskiej wyprostować przy okazji jedną sprawę, bo i w kwestii dziecko-rodzic w podeszłym wieku pokutują tu wciąż schematy pozostawione przez komunę, słowem z czasów biedy i niedostatku. Wszyscy oglądamy filmy amerykańskie i zauważcie tam jedną z pozoru nierzucającą się w oczy rzecz: nie ma tam domów trzypokoleniowych! Standard to rodzice i dzieci pod jednym dachem, inaczej tam sobie nikt nie wyobraża. A dziadkowie zatem – zapytacie, na pastwę losu? Bynajmniej, przecież to bogate, nowoczesne społeczeństwo.
Primo – dzieci, wnuki i sami dziadkowie nie chcą tego składu w domowym uskoku – kołchoz się wtedy robi, nie życie! Więc zwykle umowni rodzice naszych rodziców w sile dwóch par mają własne mieszkania czy domy, własnych znajomych, własne pory bytowania, oglądania telewizji. 75-latek ma swoją prywatność, a grono równolatków jest tu równie ważne jak dla dzieci z gimnazjum, które trzymają się ze sobą, a nie ze znajomymi swoich rodziców. Bieda za socjalizmu skazała w Polsce gros rodzin (w tym moją, co by nie było majętną) na układ z babcią czy dziadkiem (u mnie babcią) pod jednym dachem i dalibóg nic dobrego z tego nie wynikało. Na Zachodzie najczęściej, gdy dochodzi do sytuacji, że jedno z dziadków umiera, pozostawiając drugiego samotnym, ten zwykle od razu decyduje się na przeprowadzkę do wykwalifikowanego domu seniora, który ma postać pięciogwiazdkowego hotelu dla emeryta – taki luksus jak Bristol w Warszawie!
Kto widział „Rodzinę Soprano”, wie, że szef mafii z New Jersey Tony Soprano po rozmowie z żoną i rodzeństwem zafundował swojej mamie „jesień życia” w takim właśnie zbytkowym miejscu i weszła tam kamera – Polakom mogły szczęki opaść! Pałacowe wnętrza, piękna recepcja, pielęgniarki, lekarz, stoły do gier w karty, fortepian do koncertów, odwiedzająca rodzina najmilej widziana! Dzieci po szkole do niej wpadały, co ją zwykle wkurzało (miała wredny charakter), bo grała w skata na pieniądze z koleżankami, od których uważała się inteligentniejsza – stado emerytów rządzi w tysiącach takich ośrodków za Atlantykiem jak młode wilki! Tak samo jak w Europie Zachodniej jest zrzuta dzieci, emeryt dokłada co swoje i wszyscy bez wyjątku są szczęśliwi!
Bo w cenie sauny, wyprawy do kina, kuligi – na święta naturalnie wszyscy rozjeżdżają się do rodzin. Ten model życia uznaje się powszechnie za normalny i optymalny, bo dzieci pracują, są zalatane, latają samolotami, załatwiają biznesy, a rodzic w pewnym wieku nie powinien pozostawać bez czujnej opieki. A za czujną opiekę, właściwe żywienie, zapewnianie rozrywek, atrakcji, itp. się płaci, to też tam normalne i zrozumiałe. W zacofanej Polsce stworzono system promujący biedę. Wracam tu do socjalizmu, ale to w głowach jeszcze siedzi: babcia (weźmy 80-85-letnia) mieszka z dzieckiem i jego rodziną. Jak nie może ruszyć ręką czy nogą, wszyscy mają odchodzić od obowiązków, zawalać życie, a jej pomóc – chodzić do WC, podmywać, itp. Moja matka stwierdziła, że chce umrzeć w pełni sił, bo nie wyobraża sobie bycia przez lata ciężarem dla kogokolwiek młodszego, bała się tego! Powiedziała, że będzie to dla niej największym upokorzeniem i karą za grzechy i może grzechów nie miała za dużo, bo uniknęła tego scenariusza. Scenariusza, który rujnuje życie opiekunom, choćby najbardziej kochającym – rujnuje i czyni je męką.
Jedna z moich nauczycielek żyje aktualnie ze swoją 90-letnią mamą. Mama nie mówi, nie reaguje na słowo, trzeba ją karmić, robi pod siebie, płacze jak na wieczór wyłącza się telewizor, w nocy jęczy, to znów charczy – n-ty rok tak dzień w dzień, a moja nauczycielka, kobieta wulkan energii, aż się prosi o emeryturę z temperamentem. Odcięła się kobieta aktualnie od koleżanek, szybko myka raz dziennie do sklepu osiedlowego, raz na miesiąc z rachunkami i siedzi 100% swego czasu z mamą. Znam jeszcze jeden podobny przykład. Tam gehenna dotyka małżeństwo po 50-tce mieszkające z dwójką dzieci na dwóch pokojach! I ci może to przeczytają, o ile jeszcze odróżniają noce od dni ze zmęczenia, bo oboje pracują, a dzieci wariują, nie mogąc się uczyć!
No więc za komuny bieda-norma zalecana była taka: mieszkajcie nawet na 40m2 z dziećmi i babcią, która z czasem może stać się prababcią, bo do domu starców oddaje rodzica tylko świnia albo wyrodne dziecię i to jest w głowach do dziś – bezsprzecznie. Dwa pokoje, jeden babci, drugi rodzicom, dzieciom, wnukom – Polska to rodzinny kraj! Przy czym domy starców miały standard rzeczywiście ubikacji na dworcach kolejowych, podczas gdy na Zachodzie od lat (nie mając w nazwie pejoratywnego rzeczownika „starzec”) kojarzą się z krainą szczęśliwości, dostępną seniorom niejako w podziękowaniu od dzieci za wychowanie, wykształcenie, doświadczoną miłość, etc.
Teraz te zalążki seniorskiego raju zaczynają dochodzić i nad Wisłę, próbując stoczyć zwycięską walkę z mentalnością Polaków. Fenomenalną popularnością cieszy się pewien luksusowy w zamyśle Dom Seniora w Zakopanem. Lądują tam na własne żądanie emeryci z całej Polski kochający góry. Ponoć tak wesołego towarzystwa trudno doświadczyć nawet w najbardziej rozrywkowych lokalach pod Giewontem – cosobotnie potańcówki przy Foggu, Koterbskiej i Połomskim obrosły tam już legendą na całe miasto.
Placówka taka nobilituje okolicę. Na Zachodzie gros z nich powstaje w miejscach o wyjątkowych dla pensjonariusza walorach klimatycznych i zdrowotnych – tym się wypada afiszować, wysokim standardem na drugim miejscu. I nie uwierzycie, jaka była moja radość, gdy zeszłego lata, wracając rowerem z okolic Makowa, spostrzegłem, że coś podobnego buduje się pod samą ścianą Iławy, bo w Kamieniu Małym!
Jadę i patrzę na taki pałac za eleganckim płotem, a tam napis szczytowy: Dom Seniora „Gołębi Dwór”. Sam budynek budził respekt. Ostatnio kolega, który na napis nie zwrócił uwagi, obstawiał, że to pewno willa… rosyjskiego oligarchy! Ja przyklaskuję każdemu awansowi cywilizacyjnemu Iławy: basen, hotel, galeria handlowa, szybka kolej, więc powitałem nowego asa w talii entuzjastycznie! Będzie się czym szczycić, jak ożyje, powstał bowiem w punkcie genialnym: kraina tysiąca jezior, wyspy, tereny lęgowe rzadkiego ptactwa wokół, papież przy Gizerku, poniemieckie zamki – zdrowie oddechowe, piękne krajobrazy i niesamowite historie podane na talerzu!
Zakopane też nie pachnie przypadkową lokalizacją. Przypominam, mówimy o obiektach klasy „lux” z profesjonalną kadrą, nie jakichś prowizorkach – powitajmy więc „Gołębi Dwór” w interiorze Iławy jako nowego superrezydenta! Niech wasi goście niosą rok po roku słowa chwały historii i piękna tej ziemi na całą Polskę, Europę i świat, bo zamieszkać tam przecież może każdy. Do Zakopanego zjeżdżają górale-emeryci z Chicago i kochający Tatry nestorzy z Pomorza. Tak, emeryci także lubią pożyć, nie tylko w USA czy Niemczech. Fajnie, że daje się im na to szansę!
* * *
Na koniec krótko, acz bardzo od serca. W przededniu Wielkiejnocy odszedł od nas do filii iławskiego szpitala tam u góry doktor Remigiusz Ramel, wybitny radiolog, w latach 1972-82 wicedyrektor ZOZ-u nad Jeziorakiem. Cześć Jego pamięci, wielkie kondolencje dla rodziny, trzymajcie się Państwo, ale wspomnę go tu żywo!
Doktor Ramel miał świetną konstrukcję psychiczną: był zawsze wyluzowany, poważny i ironiczny. Do tego posiadał ten rodzaj przeszywającego spojrzenia, który kazał dopatrywać się w nim lekkiej drwiny z otoczenia. Uwielbiałem to, jak i jego sypane z rękawa, a świadczące o wielkiej inteligencji metafory. Idę kiedyś do szpitala, dr Ramel wystaje z okna na I piętrze nad łukiem, gdzie mieściła się radiologia. On do mnie: „Cześć Leszek”, ja „Dzień dobry” i pytam, czy ojca nie widział. Na co doktor: „Wiesz, z Zenkiem to jak z mydłem w wannie – gdzieś jest na pewno, ale nie znajdziesz go szybko!”. Parsknąłem śmiechem, on też, faktycznie szukałem go z godzinę. Takich scen i wydarzeń odnotowałem dziesiątki. Teraz często mijaliśmy się tu i tam: mimo wieku czarne włosy, ten sam wzrok i dowcip. Jak on mógł dać się śmierci – nie pojmę! Nie zadrwił z niej?
LESZEK OLSZEWSKI
Iława. Pochód pierwszomajowy, początek lat 70-tych.
Drugi z lewej, o niezawodnym, zawadiackim spojrzeniu
Remigiusz Ramel – dla mnie na zawsze
pozostanie nieśmiertelny. Niemniej cześć Jego pamięci
(pierwszy od lewej dyrektor Franciszek Stanibuła,
pierwszy z prawej ojciec ze mną siedzącym „na barana”)