Dzisiaj mam imieniny. Rodzice mądrze dali mi na imię, choć w gruncie rzeczy nie dali i ta anegdota za moment. Niemniej urodziłem się 8 grudnia, imieniny zaś w czerwcu. Całe więc życie przyjmowałem dwa razy do roku i gości, i prezenty – równo prawie co sześć miesięcy. Nie było „ale”, żeby przegapić. I tak mi przyszło o chybionych prezentach na przestrzeni lat wspomnieć… Zanim jednak wejdziemy w ten zajmujący temat, zdradzę tę anegdotę z imieniem!
Tak się złożyło, że urodziłem się w Olsztynie. Matka w Olsztynie wtedy pracowała i tam też na oddziale ginekologii położyła się feralnego czasu! Ojciec do niej dobił, wziął urlop ze szpitala, posiedział kilka dni, no i się doczekali. Dzwonią wieczorem do Iławy do babki (urodziłem się po godz. 20) z radosną nowiną, a babka – jak to miała w zwyczaju pod nieobecność obojga rodziców – zaprosiła kółko emerytek i impreza. O nie najmniejszej ilości spożytego alkoholu. To znaczy nie tak, że ktoś leży na dywanie i nie daje znaku życia, ale za kołnierze i staniki nie wylewano. Ojciec na koniec rozmowy powiedział, że wybrali imię i poprosił swą matkę, by nazajutrz poszła do księdza do „czerwonego” kościoła i dziecko zapisała. Tyle że na drugi dzień babka to imię zapomniała i ranek spędziła na żmudnej pracy z własnym umysłem, by jej podał na powrót, za czym Zenek optował.
W końcu stwierdziła na 80%, że było to Leszek. Włożyła więc buty, landrynka miętowego w usta i poszła do przewielebnego 100 metrów dalej (mieszkaliśmy w ośrodku zdrowia) zapisywać. „Ksiundz” wziął jakąś księgę, datę urodzenia wpisał, płeć, imiona rodziców i pyta o imię, to Hela tak półpełnie: „Chyba… Leszek”. I tłumaczy proboszczowi, że… telefon miała po północy, była zaspana, stąd nie jest pewna! Ksiądz każe spokojnie się zastanowić, mija chwila i Hela pieczętuje: „Leszek, na pewno! Było „sz” na końcu, wpiszmy Leszek”. Wpisu dokonano, oficjalnie, babcia dostała kopię i wróciła do domu. Stawiam, bijąc się dalej z myślami, czy kolumnowej sprawy nie spieprzyła? Jakiś margines musiał jej podpowiadać, że mogła! Megapomyłka wyszła nazajutrz, kiedy ojciec wysiadł na dworcu głównym z pociągu, wziął taksówkę i zameldował się w domu, przyjęty przez mamę obiadem.
Siadł do stołu, pyta, czy u księdza załatwione. Babka, że tak, wczoraj. Idzie po dokumenty, pokazuje mu i… ojcu aż łyżka w talerz z rosołem wpadła, bo widzi, że ma syna o imieniu Leszek! Ostro spojrzał na babkę, raczej zdał sobie sprawę, skąd pomyłka się wzięła i może klął, że nie urodziłem się za dnia, kiedy babka byłaby trzeźwa. Wysylabizował jej następnie: „Nie mówiłem Leszek, a Dariusz! Tak ustaliliśmy z Niną, skąd ten Leszek!?”. Babka na to cofniętym głosem, że usłyszała „sz” i na drugi dzień obudziła się z tym „Leszkiem”. Ojciec nie chciał matki stresować. Dopiero jak wychodziła ze szpitala z „Dariuszem”, powiedział jej, że nie będzie „Darka”, będzie „Leszek”. Co w sumie jest o tyle fajne, że Darków lubię mieć kumpli, ale imię mnie nie powala, a Leszków jest mało. Per saldo więc chwała Heli, że imprezowała (może za szczęśliwe rozwiązanie) tego grudniowego mroku i nie zapisała mnie np. jako Ildefonsa czy Polikarpa… Krzywdy zatem nie ma, a „Dariusz” dali mi na drugie i pax christiana, rozruchy rodzinne jakoś z tego powodu nie nastąpiły. A – obiektywnie przyznajmy – alkohol ma swoje prawa i większe nieszczęścia z jego nadużyć wynikały.
Koniec anegdoty, teraz przejdziemy do prezentów, które czasem pasują do nas jak świni siodło. Ale wypada wdzięcznie za nie dziękować, krzywiąc w nieszczerym uśmiechu usta i piejąc peany: „No coś pięknego!”. Chociaż nie zawsze się udaje. Koleżanka w środku podstawówki jak dostała od rodziców na urodziny aparat fotograficzny, to rozpłakała się, robiąc im karczemną awanturę, bo spodziewała się roweru. Tyle że ten był deficytowy, a aparat jakoś zdobyli. Cała impreza stała pod psim klimatem, bo ta ryczała, co zobaczyła ten aparat. Ostentacyjnie odmówiła dmuchania świeczek na torcie, a gdy mama wniosła kanapki, odwróciła się do niej pupą i patrzyła w ścianę!
Do dziś pamiętam te wyjątkowe urodziny. Inna sprawa, że koleżanka nie była zrównoważona emocjonalnie i nawet w szkole ryczała z byle powodu, jak ktoś jej np. do zupy wrzucił plastelinę. A takie sytuacje były na porządku dziennym – raz ty wrzucałeś, innym razem tobie wrzucano. Żyliśmy z tym bezstresowo, a plastelina była przechodnia. Mnie rodzice kiedyś kupili właśnie 3 czerwca encyklopedię. Opasłą, jednotomową, świeżo wydaną. Ciekawe to było nawet od dechy do dechy czytać, ale spodziewałem się czegoś więcej. Kończyłem akurat podstawówkę, a do tego pisałem wieczorami dużą pracę do szkoły muzycznej o Chopinie. Ojciec i matka wiedzieli o tym. Od razu więc rzucili, wręczając mi wielką, książkową cegłę, żebym Chopina tam poszukał, bo warto. „Poszukam, poszukam!” – odparłem, wiedząc, że… nie poszukam. Praca miała się ku końcowi, nie było sensu.
Na drugi dzień pytają, czy encyklopedia coś pomogła z Chopinem? Ja na to, że bardzo i podziękowałem jeszcze raz za prezent. Po trzech dniach dalej dziwnie zagadują, czy z niej korzystam, czy fajna? To klepię, że w każdej wolnej chwili przeglądam, czytam i tak po może dwóch tygodniach wzięło mnie, żeby w końcu do niej zajrzeć. Padał deszcz, nie poszedłem na granie w piłkę, okazja jak nigdy! Brnę więc w literę „A”, dochodzę do „B” i w końcu, mówię, znajdę tego Chopina… Literuję, szukam, przewracam kartkę, a tu na stronie o Fryderyku cienka koperta i obok wygrawerowane serdeczne życzenia od kochających rodziców. A w kopercie z 1000 zł na dzisiejsze, fortuna dla gówniarza! I to – okazało się – był prezent nr 1, nie ta cholerna encyklopedia w pomarańczowej okładce. Od tamtej pory mam zasadę, że nawet najbardziej nietrafione granty trzeba otworzyć, bo a nuż niespodzianką nie jest skarpetka, a kilo złota w jej środku. Może nawet wręczający o tym nie wie, a producentowi skarpet się zawieruszyło – trzeba być czujnym, to już Dzierżyński nauczał.
Teraz o prezencie nietrafionym, choć przeciepłym dla serca – absolutnie ambiwalentne uczucia wzbudzającym. Profesor Zbysiński z liceum raz wymógł, bym koniecznie w urodziny go odwiedził. Wyczułem, że coś mi szykuje, wziąłem więc koniak w teczkę na odwdzięczenie i lecę. W kantorku na przerwie obiadowej grono składających życzenia: dwóch kolegów, woźny szkolny, gospodarz, Stefan Trykacz, Henryk Pukianiec. W papierze widzę zawinięte płótno, obwiązane sznurkiem. „Felek” proponuje – przetnij nożyczkami! Kogo on mi namalował – myślę? Brnę nożyczkami, opornie idzie, w końcu węzły puszczają, jakaś twarz się wyłania, patrzę, przyglądam się bliżej – Piłsudski!
Chciałem koniak kłaść w torbę i wracać do domu albo przynajmniej rozhisteryzować się jak ta koleżanka! A poważnie – na pytanie, czy trafił, roześmiałem się i odparłem szczerze: „Wręcz przeciwnie!”. Na co Felek w wesołym nastroju: „To będziesz miał przynajmniej fajną ramę. Zadbałem o ten detal na wypadek, gdyby dziadek Ziut ci nie podszedł”. Rama faktycznie zdobna, robi różnicę. Dziwiło mnie potem, że Felek nie trafił. Wiedział, że lubię Napoleona, każdego Beatlesa, Groucho Marxa – tymi strzałami by załatwił sprawę. A Piłsudski, taka mikroregionalna postać! No ma z pewnością fanów tyle, że ja do nich nie należę i z płótna zerka mi dziś (obraz będzie ze mną dozgonnie) osoba dość osobliwie wpisująca mi się w aurę mieszkania. Chociaż jak wspomniałem, przeciepło robi mi się na sercu, gdy patrzę „Ziutowi” w oczy – cały kunszt malarski Zbysińskiego mam podany na tacy!
Równie dobrze na obrazie mógłby być Freddie Mercury albo Mobutu Seseko, ale co „Felka” ręka nad tym pracowała, to łza się w oku kręci. Raz też przyszedł mi na imieniny pewien lekarz (dziś z Lublina) i wręcza jako upominek biografię zatytułowaną „Janaczek”. Żeby „Janeczek” to pasowałoby do doktora Jana Szneli, który tak się tytułował, ale Janaczek? Nie uważam się za osobę specjalnie głupią, ale z Janaczkiem zetknąłem się po raz pierwszy! Nie wiedziałem, że żyje, a nawet żył, bo jak ktoś pisze biografię, to raczej pośmiertnie. Chociażby z obawy, że za życia autor może mu dać w mordę, bo coś przeinaczył. Zerknąłem w internecie, że to czeski kompozytor, który napisał m.in. operę „Katia Kabanowa” – o której wszyscy pewnie sto razy słyszeli. Nikt nie słyszał naturalnie, tak stawiam, oprócz jakichś dziwnych jednostek zorientowanych w temacie.
„Janaczek” jak Piłsudski też ze mną mieszka. Może to ciekawa książka? Jakoś brakuje wewnętrznego ciągu, by po nią sięgnąć. Niemniej „prezentodawca” na zawsze wyszedł z tłumu pozostałych, anonimowych! Tak jak i koleżanka, która mi raz wręczyła z dedykacją „białego kruka” – opasłe tomisko zatytułowane ni mniej, ni więcej tylko: „Tajne służby Chin 1934-55” (!). Pięć tysięcy chińskich nazwisk na kilkuset stronach rojących się od szpiegostwa, sabotaży, wpadek. W rodzaju, że Xi Ping Cian zdradził Hui Miang Denga i jego wspólnika Ji Yu Shingha w 1951 w jakiejś wsi w Mandżurii! Przecież to się można załamać – co za świnią musiał być Xi! W antykwariacie koleżanka to gdzieś znalazła, uznając, że ta z pewnością narkotyczna lektura wyjdzie naprzeciw mej ciekawości świata. I mało się machnęła – że zakończę w pełni ironii.
Dalece nietrafionym prezentem był też rower górski z rękawicami w bonusie, który dla swej całkowicie sparaliżowanej babci zamówiła moja daleka kuzynka z Włoch. Weszła na stronę, gdzie kupisz każdy środek transportu. Wydawało się, że kliknęła i zapłaciła za wózek inwalidzki. Podała adres i w ten sposób do 91-letniej babinki w same urodziny (termin dostawy opłaciła jako element wielkiej niespodzianki) zapukał kurier życzący z góry wielu kilometrów udanych eskapad! Wieki wieków ten mały upominek będzie żył w świadomości rodu – szczyt trafienia w potrzebę! Mój „Janaczek” to przy tym insekt… Sam kiedyś, w epoce płyt winylowych, sąsiadowi – fanatykowi Anny German kupiłem jej longplay, dowiadując się przy wręczeniu, że nie ma on gramofonu. Potem jakoś umarł, więc płyta pewnie nie doczekała się premiery w czterech ścianach…
Ale szczyt, apogeum i zenit osiągnąłem przez przypadek i ręczę, że wszystko, co do tej pory opisałem, łącznie z rowerem dla sparaliżowanej i chińskich ubeków, zblednie. Razu pewnego jechałem gdzieś przez Prabuty, a w Prabutach mieszkał znany adwokat, podówczas pracujący w Gdańsku. Miał akurat imieniny, więc matka poprosiła o dosyłkę okolicznościowego prezentu. Wiklinowy kosz taki kupiła, w środku dwa markowe alkohole, bombonierki, koperta z życzeniami, pełen Wersal. On też zawsze o matce pamiętał: kartki z życzeniami, jakieś drobiazgi, gdy przejeżdżał. Słowem „czcigodność za czcigodność”. Codziennie przy tym dokarmiałem takiego psa na parkingu obok, pani nosiłem kości, kiełbasy, kaszankę – kupowało mu się takie rzeczy i dzieliło na porcje dzienne. Biorąc ten kosz, w drugiej ręce trzymałem reklamówkę: kości z wczorajszego obiadu, 40 dag wątrobianki i pęto kaszanki. Plan był, że wsiadam w samochód, jadę na parking, a potem mknę do Prabut. Tyle że wsiadłem do auta, kosz + to, co dla psa, rzuciłem do tyłu, zapiąłem pas i lecę w drogę. Że reklamówka psa wylądowała w koszu, nie obok, to jakiś cud i pech! Zlały się i w takiej ich symbiozie pojawiłem się przed domem znanego adwokata. Matka uprzedziła, że będę, wypadł szczęśliwy, to ja go w policzki, zdrowia, pomyślności, itp. i daję wiklinę. Krygował się, ale w końcu ochoczo przyjął, zastanawiając się głośno, co tam matka niepotrzebnie napakowała? Powiedziałem, że na pewno będzie usatysfakcjonowany, bo i do wypicia powinno coś być, i zakąski, ufam, nie zabraknie. Wymieniliśmy jeszcze kilka zdań i uciekłem dalej w swoją podróż. Wracam późną nocą, matka pyta, jak się rzeczy miały? Przekazuję, że świetnie, wszystko dotarło, gra. Przed snem jednak wchodzi kołek: „Nie byłem u psa, gdzie ta reklamówka?”. Aż mrowie po plecach: „Oby w samochodzie na podłodze. No chyba nie w wiklinie, w koszu? Zauważyłbym!”.
Z sercem na ramieniu i w gardle następnego ranka zaglądam przez tylną szybę hondy – pusto, przód – pusto, bagażnik – pusto! Robię rewizję w aucie jak gestapo za Hitlera. Nic, śladu tej reklamówki! Znaczy adwokat dostał bombonierkę, dwie whisky, a na zakąskę obgryzione przez rodziców kości, pęto kaszanki i kawałek pasztetowej drugiego gatunku, z chrząstkami. W sumie stwierdziłem – nie powinien narzekać – chociaż co my tu dziś robiliśmy? Psioczyliśmy od pierwszego wersu dokładnie do ostatniego, jak jakieś melancholiki. A przynajmniej (bynajmniej) ja muszę zachować fason – odbieram dziś kolejne życzenia i być może „Janaczki”. Tak, życie to nie tarcie buraczków na obiad – to pamiętajmy!
LESZEK OLSZEWSKI
Oryginalny, piękny twórczo oraz
lekko chybiony prezent, jaki dostałem na urodziny
od Feliksa Zbysińskiego. Piłsudski był w porządku,
ale to człowiek nie z mojej bajki, mimo niezaprzeczalnej
urody personalnej i zasług tu i tam!