Pamiętacie fraszkę Kochanowskiego (zacytuję z pisownią oryginalną): „Ślachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz”? Czytamy ją już w podstawówkach, nie przywiązując najmniejszej wagi do tej paplaniny. Dalej znajdziemy tam dość suche gówniarzom treści: „Bo dobre mienie, perły, kamienie, także wiek młody i dar urody (…), dobre są, ale – gdy zdrowie w cale”. Czytaj „w całości” – uroki anachronicznej polszczyzny, choć „ślachetne” brzmi pięknie! Chyba przemianuję „szlabany” na „ślabany”, a „szlak” na „ślak” – będzie weselej w głowie.
Niemniej od gówniarzy mijają nam lata i przekonujemy się, że nie ma chyba nic bardziej sensownego niż ta fraszka z prawdą Kochanowskiego. Nie wiem, czy coś mądrzejszego zawarł w „Odprawie posłów greckich” czy „Pieśniach” – stawiam, że nie, o uniwersum otarł się w głupawej na pozór rymowance.
W przytłaczającej większości rodzin mających dzieci w podstawówce nie ma kto umierać, babcie z dziadkami często młodzi. Kochanowski więc to kolejne „tra-ta-ta-ta” w podręczniku, obok Brzechwy i „Koziołka Matołka”. Każdy musi doznać przebudzenia, mnie takie trafiło się w szóstej klasie. Życie przestało być żartem – w skrócie. Na górnym boisku w „trójce” w poprzek niego (od strony kina) stały koszykarskie kosze, a ich rury mocujące tworzyły minibramki piłkarskie. Hokejowego rozmiaru. Boisko zaczynało się od poniemieckiego murka, z wbitymi co jakiś metr grubymi śrubami – cholera wie, po czym to się ostało?
Śruba była grubości dwóch kciuków, wysoka na może 4-5 cm, z górną nasadką, jak grzybek. Latami nikt na to nie zwracał uwagi, aż zaczęliśmy na dużej przerwie przy koszach grać mecze, wewnątrzklasowe. Czterech na czterech. Każdy chciał 30 minut pokopać piłkę, do meczu łapało się wyłącznie pierwszych ośmiu (żadnych zmian i rotacji). Wraz z dzwonkiem więc po piątej lekcji rozpoczynał się wyścig straceńców! Dwa piętra schodami w dół na zbity pysk (dosłownie!), potem sprint ku boisku, zaklepanie się przy słupku i patrzenie, kto przybył. Szybki podział na dwa teamy i mecz – jedziemy!
Za 47-ym wyścigiem straceńców wydarzyła się tragedia. Kolega pośliznął się na stromiźnie piasku, przewrócił, śruba wbiła mu się w udo, a on zsunął się na niej siłą rozpędu jeszcze z pół metra, otwierając sobie nogę od środka.
Płat skóry jawił się jak kawałek odprutego materiału – kości, chrząstki i żyły widziałem mu jak w podręczniku! Mimowolny obserwator obok mnie zemdlał, ofiara zaś łkała, że nie chce umrzeć! „Ratunku, ratunku!” – krzyczał, mocno krwawiąc. W sekundę pojawili się nauczyciele, za kilka minut karetka na sygnale – nosze, sanitariusze, krzyki, ktoś się trząsł jak w febrze. Trauma! Odwołali nam ostatnią lekcję, obiecałem klasie szybkie informacje telefoniczne, co jest. Przyszedłem do domu, wziąłem głęboki oddech i dzwonię na chirurgię, czy… kolega żyje! Ojciec mówi, że już po operacji, zszywał mu ten oderwany płat i czyścił ranę doktor Siłka, wyglądało bardzo groźnie, ale to nic. Blizna tylko będzie niezła, na 18 cm, taką długość przebyła nieszczęsna śruba, krojąc udo. Rozdzwoniłem wici, wieczorem go odwiedziliśmy – widoczna ulga u wszystkich. Żadnych wyścigów więcej, nie gramy już w piłkę na przerwach, nigdy!
Myślę, że wtedy zrozumieliśmy, jacy jesteśmy krusi. 13. rok życia dał nam lekcję… życia, w przerwie między… lekcjami! I niby nie było choroby, ale „ślachetne” zdrowie ucierpiało ogromnie jak na późno dziecięce wyobrażenia. Ja przynajmniej dostałem stracha i na leżących w szpitalu patrzyłem już nie jak na kosmitów, ale realnych ludzi, do wczoraj może przez 30-40 lat zdrowych jak ryby. Teraz zaś autentycznie kocham swój stan zdrowia, pracując na niego jak wół – codziennie. Wiem, od czego są zawały, nowotwory. Nie słucham pieprzenia o obciążeniu genetycznym, bo to wpół mit. Japończycy nie jedzą mięsa i nie chorują na serce, nikt z nich – nie dziwne?
Jeśli palisz i jesz tłuste, a do tego siedzisz głównie w domu – tylko czekaj, jak niepóźno cię zdmuchnie. W okolicach 70-tki w najdalszym porywie, a najpewniej po 60-tce, wtedy zło atakuje. Ringo Starr w lipcu kończy 78 lat, jego równolatkowie – nasi znajomi – już w grobach, zdecydowanie. Albo po OIOM-ach walczą o siebie, o życie inwalidy, często bez efektów, a on?
A on jak licealista – młodzieniaszek. Moja babka i ojciec zmarli na serce, co mi grozi równie jak porost trzeciego ucha na czole – jakie obciążenie genetyczne? Mam mózg, to wiem, czego unikać, a oni to pokolenie wojenne i powojenne głodu, gdzie skwarki robiły za rarytas. Wiedza dyktuje nam obecnie zdrowie, kto zostaje na starym – w sumie biada mu, bo się nieświadomie, powoli unicestwia. Na wsiach dziadki dożywają sędziwości, a źle wcinają – ruch (i to dowiedziono) jest ponad dietą, ale mieszczuchy padają pokotem. Ci od obiadów z sosem i papierosów do filmu czy teleturnieju. Ci od: „Jutro wyrzucę śmieci, bo zimno”.
Kochanowski też ledwie 54 lata przeżył, nie polewał się widać dobrą benzyną – na froncie nie zginął! Mym przykładem autodestrukcji było ścięgno Achillesa: zerwałem je, żyjąc w przekonaniu, iż jest niezniszczalne. Prawa noga: tysiące meczów, bramek, strzałów, potem maratony – padło. Ba, ale teraz odbudowane jest niczym nowonarodzone, z sercem i wątrobą takich układów nie ukonstytuujemy.
Ot, różnica między fizyczną kontuzją a piłowaniem gałęzi nad przepaścią, która jest naszym glejtem… nad przepaścią. Cały więc rezonans płynący z Kochanowskiego kieruję, by się nieszczęśliwie nie uszkodzić! Resztę wygrałem. Tętno mam tak modelowe (to papierek lakmusowy wnętrza), że spotykam się z niedowierzaniem – cyborg! Ale i cyborg może rozbić czaszkę o asfalt i to się prawie zdarzyło. „(…) Perły, kamienie, także wiek młody (…), dobre są, ale – gdy zdrowie w cale”. Nowy rok i to dokładnie dzień 1 stycznia zainaugurowałem niezłym wypadkiem – uważajcie na psycholi! Dało mi to na tyle do myślenia, że zrobiłem się przewidująco-tchórzliwy. Uszkodzenie głowy to prosty wstęp do zgonu/krwiaka, zwykłe połamanie się – nic wielkiego, więc widźmy te piętra!
W noworoczny poniedziałek biegnę, tnę rondo na Ostródzkiej, krok w trawę, a tam ktoś zastawił wnyki – nie uwierzycie! Do znaku „przejście dla pieszych” uwiązał linkę, a na jej końcu zgiął drut od siatki, kolisto, że jak wsadzisz w to stopę – zatrzymuje cię ostrym upadkiem. Wyrżnąłem na pół długości zebry, ledwo samochody pohamowały. Zdarta, krwawiąca dłoń, kolano poharatane, potłuczenia – liżę się. Ale przyszła myśl: ułamek sekundy takie nieszczęście trwa, niespodziewany upadek z roweru też. „Kup szybko kask, chroń głowę, ale to już” – poszedł autorozkaz.
A „Szlachetne zdrowie” czytałem w sylwestra! Omen? Tak potraktujcie ten tekst, a ja wznoszę toast za wasze zdrowie – w cale! I bez żadnego „ale”!
LESZEK OLSZEWSKI