Mam ostatnio pecha, bo czy nie stoję w kolejce, czy kogoś mijam, spacerując (biegnąc), to słyszę jedno cholerne słowo: żal. „Maj-czerwiec” żalą mi się mijani. To mam żal o coś, to nie mogę odżałować czegoś, żałuję, że wtedy nie postąpiłam inaczej. Uczepił się mnie ten żal jak rzep i wziął dosłownie w swe objęcia. Tak go jakoś przejąłem z zewnątrz, że sam zacząłem zastanawiać się, czego żałuję, czego nie, co mam do odżałowania? Bliskich w tym kontekście prześwietliłem, ze zmarłymi włącznie – jest zabawa!
Przypomniał mi się jeden kontekst historyczny i to jest król wszelkich żalów, a od królów warto zaczynać. W latach 70., a pewno i wcześniej, na dworcu głównym w Iławie salon swój fryzjerski prowadził pewien pan, w ogóle bodaj trzy salony męskie wówczas były na całą Iławę, stąd sławą cieszył się każdy. Do tego pana z jakichś przyczyn jeździł cyklicznie się strzyc mój ojciec, a potem inni lekarze namówieni przez niego. Był to pan około 50-letni wówczas, o nienagannych manierach, a do tego gawędziarz – wzięty. Opowiadał swoje życie, epizody – ponoć dobrze się go słuchało, bo wyciszał tym. Zawsze pod muchą, domyty, pachnący – typowy fryzjer przedwojenny! I jemu chirurdzy z Torunia strasznie spaskudzili rękę przy operacji – co dłużej trzymał nożyce czy grzebień, to mu drętwiała, sprawiając wielki ból.
I stałą śpiewką tego człowieka była konstatacja (a twarde zgłoski wymawiał wskutek lekkiej wady wymowy na miękko): „Panie Senku (miast Zenku), jaki ja mam szal do nich, naprawdę, szal mi mojej ręki”! Otrzymał momentalnie ksywę „Pan Senek” i co ojciec do niego zaglądał, to ten „szal” się powtarzał, bo „pan Senek” – czyli mój ojciec, by mu tego na pewno nie sknocił, a tak po ptakach – ręka inwalidzka. Ja swój największy „szal” mam nie do chirurgów, bo ci akurat achillesa zrobili mi wzorcowo, a do gościa, z którym miałem przysposobienie obronne w liceum. To była jakaś efemeryda – dwa lata uczył i gdzieś przepadł, ale nas akurat uczył. Zakładaliśmy maski gazowe, podręcznik miał więcej obrazków niż liter, na bocznej murawie Jezioraka rzucaliśmy atrapami granatów – taki przedmiot, że nie wiadomo, śmiać się czy łkać.
O pierwsze wspomnienie nie mogę mieć do niego „szalu”, ale za drugim razem już przesadził. Pierwszy akt to właśnie rzuty granatem na bocznym Jezioraku, dziś to piękna, sztuczna murawa. PO było pierwszą lekcją tego dnia, po nim szło horrendum – powtórka z matematyki, z działu, z którego nikt nic nie rozumiał, więc pała pewna, jak byłeś pytany. Wyczułem nieoczekiwaną szansę w tych granatach, a rzucaliśmy parami. Mówię do koleżanki, z którą mnie sparowano, że jak ów pedagog by nie widział, to rzucamy ładunkiem w pokrzywy, a potem szukamy go w innym miejscu, 20 metrów w bok. Zaginie! Co dalej, zobaczymy. No a że facet obserwował wszystkich, w różnych punktach – udało się! Kumpela była dobrą aktorką – pełna powaga. 5 minut do dzwonka, zbieramy granaty, przeliczamy, a my z lamentem, że nasz gdzieś przepadł.
On aż się zrobił zielony, bo zgubić granat znaczyło stracić robotę, to jak zgubić czołg w jednostce. Podchodzi do nas i mówi, żeby się nie oddalać, inni do szkoły, my mamy szukać, centymetr po centymetrze i znaleźć. Żeby broń Boże nie zostawić terenu nieobstawionego. Dodał przy tym (to się nazywa wpadnięcie w sidła!), że pójdzie zwolni nas z kolejnej lekcji, bo granat priorytetem dla całej szkoły, on nam ufa i prosi o pomoc. Udawaliśmy poszukiwania, bo okna pewne nas łapały, ale jak się domyślacie – pierwsze pół godziny nic nie dało. Za to na dwie minuty przed końcem lekcji odkryliśmy go, po czym w triumfie pobiegliśmy do nauczyciela. Jak jemu ulżyło, to nie do rozpisania, ale oczy mówiły wszystko, uściskał nas! Nasze oczy taiły jeszcze większą ulgę, powtórka z matematyki – nieobecność usprawiedliwiona, a odbyła się rzeź – pół klasy ofiarami!
I za to granatowe szczęście dopadła mnie potem niezłośliwa wprawdzie, ale zemsta i tu „szal” ze mną trwa, który już rok? To był splot głupich okoliczności. Dokładnie około dzisiejszego dnia – 5 czerwca zapadłem na dziwną chorobę, na całym ciele wypryski. Wracam ze szkoły, upał, koniec roku u bram, a mnie wszystko swędzi. I te zmiany skórne, mocne zaczerwienienia, co to? Do końca dnia coraz gorzej, jakieś zakażenie, ciężka choroba? Myślałem, że oszaleję z drapania się wciąż i wciąż. Temperatura do tego 38,7oC – żywy trup. A to był zaraz czas wystawiania ocen, generalnie wychodziły one czytelnie, pół roku się jednak orało poletko historii, geografii czy j. polskiego. Z PO wychodziła mi czwórka, bo miałem 4,4,5,4 – no i git! Wiecie, że przeleżałem 10 dni, rzecz okazała się infekcją skórną po źle wypłukanym praniu. Proszek mi przeniknął w skórę i ją poturbował, zastrzyki, antybiotyk – paskudztwo!
Ale wykurowałem się, idę na koniec roku, rozdanie świadectw – gra, to, co miało być, jest! Ale potem słyszę, że los mi odpłacił za popularny pic z granatem. Ten jegomość od PO był młody, nieopierzony, można na niego było wpłynąć słowem. I jak przyszło co do czego, a w II klasie kończyliśmy przedmiot, to każdy wyprosił go o piątkę, bo to już zostanie na świadectwie ostatecznym, po maturze i on te piątki kolejnym wpisywał. Za wyjątkiem nieobecnych tego dnia – mnie i pewnej Ani. My dostaliśmy czwórki! Ocena bardzo dobra nie wychodziła prawdę mówiąc nikomu, tyle że 22 osoby ją posiadły, a dwie nie i o to mam „szal” ciągły do tego człowieka. Co mu zależało podnieść ranking jeszcze dwu personom? Nic! A tu wyszło, nieobecni nie mają racji i zostałem z tym „dobrym” z PO jak frajer, ostatni frajer! Nawet nie mogłem mu tego wyrzucić, bo we wrześniu już go między nami nie było. Przepadł jak ten granat, tyle że skuteczniej, bo do dziś!
To mój „szal” jeden z naczelnych, ale inne też są! Literackie mam dwa – do Haska i Stendhala. Nigdy im nie daruję, że nie dokończyli odpowiednio „Szwejka” i „Lucjana Leuwena”, zostawiając te książki w połowie. Powód niedokończenia w miarę zrozumiały – zmarli, ale akurat przy dziele życia? To jakby Sienkiewicz zaczynał Trylogię i w połowie „Potopu” – zawał czy marskość wątroby. Wszystko rozumiem, ale nie w tej chwili! Albo w ogóle nie popełniaj Trylogii, Szwejka, Leuwena – nikt się nie kapnie, że im coś umknęło, boś lutni nie tknął. Miejski, iławski żal też już zaczynałem mieć, ale mi go w ubiegłym tygodniu po miesiącach usunięto. Od początku byłem zwolennikiem zburzenia „Kormoranu” jako dawnego rupiecia. Wspomnienia wspomnieniami, ale nie litujmy się nad architektonicznym i konstrukcyjnym nieboszczykiem.
Gdy poszedł pod młotek i pojawiła się koncepcja zburzenia, by zbudować coś nowoczesnego, od razu jej przyklasnąłem – to optymalne rozwiązanie. Działo się to dwa lata temu, prospekty pokazano i zapadła cisza, na rok. Od razu przypomniał mi się przesławny cypel po „Czapli”, który pierwotnie kupiła jakaś babka i zostawiła to na zapuszczenie. Tu będzie to samo – deja vu – przeszła mi myśl. W zeszłym roku nieoczekiwanie jednak zaczęły się prace rozbiórkowe, które trwały relatywnie krótko, ale stara dziupla, nora ostatecznie zniknęła z krajobrazu. Chwała Ojcu – tak to skomentowałem. Wbrew rzeszom, które roniły łzy – naprawdę nie było za czym. Kiedy zacierałem ręce, czekając na nowe otwarcie, bo zburzono go wiosną, drugi raz doszło do martwoty – nic dalej w planach! Mały plus się pojawił, bo bez „Kormoranu” jest tam ładniej niż z „Kormoranem”, ale nie o to chodzi – kiedy dźwigi się ustawią?
No i już czerwiec, lata lecą i racjonalnie zacząłem główkować, że ta lipa potrwa wieki, a inwestor kupił to dla kupna. Podejrzewałem jakieś uniki, poślizg za poślizgiem – słowem problem dla grodu i jąłem mieć ten „szal” za odsprzedanie areału komuś z gruntu niezainteresowanemu. Zajętemu może halami pod Łodzią czy holdingami na Śląsku. Z tytułu biegania jestem tam zima-lato, straciłem więc nadzieję na lepsze jutro, kompletnie. To po co było tymi prospektami kadzić? Okazuje się, że na szczęście nie miałem racji, żal mi umknął z serca płochliwie, migiem. Parcel owa jest zaklepana w absolutnym pozytywie, prace wreszcie ruszą, przy końcu sierpnia, żeby nie kolidować z sezonem plażowo-kąpielowym – mądre termina powzięto! „Kormoran” zatem odrodzi się, ale w bryle z XXI wieku. Będzie blaskiem bił wodniakom na Jezioraku, spacerowiczom na Skarbek z vis a vis!
No i poza wszystkim uświetni swój rewir, Port Śródlądowy obok – zagrożenia stopione, jak lody dziś! A mi ustąpiło kołatanie, bez „szalu” je żegnam. Wracam do gorzkich żalów osobistych, te są bardziej dojmujące. W piosence Rodowicz jest „Tylko koni żal”, ale to nieprawda, ludzie nie są gorsi. Wszystkich nas dopada fatalizm, jak „pana Senka” z dworca. Kościół katolicki ma nawet cztery rodzaje żalu za grzechy: naturalny, nadnaturalny, doskonały i niedoskonały. Żal, jaki mam do swego kolegi, jest z pewnością naturalny, a jego ewentualny żal będzie zawsze niedoskonały, bo po prostu jawnie zrobił mnie nomen omen w konia, z otwartą przyłbicą! Stało się tak, bo prawdą jest powiedzenie, że nie ma takiego spryciarza, który by nie znalazł spryciarza większego od siebie. To są święte słowa, jeżeli w ogóle jakieś są!
Kolega raz mnie odwiedził w imieniny, 3 czerwca, i tak niby od niechcenia przebąkuje, że może pójdziemy na korty w tenisa pograć, bo ma dwie rakiety oraz cztery piłki i szuka partnera. Trafił w słaby punkt, uwielbiam tenis, ale i gorzko żałuję (żal doskonały), że nigdy nie podciągnąłem się w nim sensownie. To jest okazja – uznałem. On zaczął okrągłe gadki, że też jest „do korepetycji” i umówiliśmy się nazajutrz. I ja średnio klepię, on średnio klepie – żal (nadnaturalny uważam) patrzeć w sumie na nas. Spędziliśmy tak dwie godziny, za trzy dni kolejne i jeszcze raz to samo. On pooglądał mnie, ja jego, takie w sumie sieroty próbowały coś pograć na farsownej nucie, dziesiąta liga, nawet skalą iławską. I jakoś tak niby roboczo rzuca mi, że może by zagrać mecz o trzy butelki dobrej whisky, któreś zero wygra, ale co to będzie za zażarty pojedynek, jakie nerwy – to jest to!
Czemu nie – pomyślałem, mając w pamięci, że wg mnie jestem odrobinę wyżej w tej czeluści, piętro, może dwa. Dość, że wychodziło mi widzenie siebie w roli lekkiego faworyta. Termin ustalony, pieniądze w depozycie złożone – wygrany bierze swoje i pokonanego nieszczęśnika, a whisky w domu dodaje nieruchomości splendoru jak złoty ząb szczęce. Pierwszy set wyrównany, dochodzimy do 6:6, tie-break, wygrywam! Już witam się z gąską, faworyt idzie po swoje, choć wróg też walczy. I nagle drugi set, w rywala jakby Nadal bądź Djoković zstąpił – dostaje rower 0:6! W decydującym secie znaczę jeszcze mniej, ale że nie może być wyniku gorszego niż 0:6, przegrywam 0:6. To wielka przewaga tenisa nad piłką, wyżej jak 0:6 nie polegniesz. Rzucam rakietą na koniec i nie wiem, z jakiej siły skorzystał kumpel, bo sobą z pewnością nie był!
Okazuje się, że był – cała rozgrywka od pierwszej wizyty u mnie w domu była przemyślana, kaleczenie gry w sparringach również! Pierwszy set też dla pucu mi oddał, a potem zagrał, jak się w Warszawie przez kilka lat wyuczył. To się nazywa łapanie naiwnych! Wybitnie nie uprzedzał, że jest kimś, aż wygrał te whisky. Pogratulowałem tej przemyślanej zagrywki ze mną i od tamtej pory szukam odbicia się na kimś w podobnym stylu, tylko nie wiem jeszcze w co, najprościej w tenisa, tyle że nie umiem grać i to się raczej nie zmieni. Absmak po opisanej klęsce wygania mnie z okolic kortów do dziś. Ale przyznajcie – „szal” mogę mieć, mógł uprzedzić, że umie grać. Ledwie… Ponieważ propaguję edukację muzyczną… Na Zachodzie dzieciaki (zobaczcie na YouTube) rżną ABBĘ czy Presleya na klawiszach, perkusjach czy gitarach, śpiewając jak oszalałe. Tu gorzki żal wyrażam ku sobie, że nie nauczyłem się dotąd grać właśnie na gitarze, a to żadna sztuka, podobnie jak na pianinie czy perkusji.
Owszem, groźnie to wygląda, jak ktoś pięknie, z wprawą gra – amator podziwia i nie wie, że trochę pracy i nie będzie dużo gorszy. Zerkam na McCartneya. Najpierw grał na basie, za dwa lata podszedł do fortepianu i dziś na koncercie brzmi jak pianista. A i bębniarz z niego przedni, w kilku kawałkach Beatlesów zastąpił skłóconego z zespołem Ringa modelowo. Zatem każdy może wybrzmieć, tylko lekko zachęćmy i o to upraszam rodziców z okazji Dnia Dziecka. Kupcie mu czy jej coś do pogrania, jak 9-10 lat minięte. Jest taka dziewczynka w Stanach – Amy Slattery, ta ma w domu wszystko: dwie gitary, keyboard, zestaw perkusyjny. Lat mierzy może 14-15, Amy oczywiście. Muzykuje z tatą, chłopakiem, roje takich przykładów – macie YouTube, wyłówcie ją. I to żadne curiosum, wiem, bo wystarczy wpisać tytuł piosenki a po niej „cover”, czyli nie oryginał, a roboczo – „wersja”, „kopia”.
Młodzież francuska gra na całego, angielska, kanadyjska, szwedzka, holenderska, a tu praktycznie nikt – pojedynczy pasjonaci. Nie trzeba szkół muzycznych, chwyty są w internecie, akordy, to skończona ilość, poznajesz je jeden po drugim i już coś sklecisz – a jaka radość! Dziesiątki tysięcy tak się uczy i łapie bakcyla, miłość do muzyki – to najprostsza droga. Potem akordy pozmieniasz i wyjdzie piosenka, twoja – twoja kompozycja! Dopisujesz słowa i śpiewasz – czy to niewybuchowe hobby? Wrażliwość wstaje z martwych, odchodzimy od komputera, pogramy, siedząc na łóżku, wyślemy filmik – tak to stajemy się kimś! Słynne było zdanie ciotki do 11-letniego brzdąkającego Lennona: „Gitara to dobra rzecz, John, ale chleba z tego nie będzie”! Ile razy przepraszała za tę pomyłkę, a on się z niej śmiał w wywiadach.
„Szalu” przy tym nie miał, to nie jest zrobienie w balona z tenisem! Akordeon był i chyba jest nazywany przez muzyków „wstydem”, niezasłużenie, ale łatkę ma. Jakoś nie wygląda się za poważnie, grając na akordeonie i nic z tym nie uskrobiesz. Ale gitarzysta, pianista, perkusista – to zawsze prestiż. Przewaga gitary jest taka, że weźmiesz ją przez ramię do autobusu, pianina nie. Jesteś odcięty bez tej szafy od pokazania komuś swych umiejętności, śpiewanie traci sens. I to mnie wierci jako żal przed pełnym szczęściem, spełnieniem. No ale nobody’s perfect – znacie angielski, lepiej ponoć żałować przeżytego niż nie. Są już żałujący minionego maja, że brzydki. Pies z nim tańcował – jak mówi gwara warszawska, odbijemy to sobie… w listopadzie. Bez żalu, roboczo!
LESZEK OLSZEWSKI