Z okazji moich urodzin przypadających 8 grudnia jeden ze znajomych napisał mi, że wg dawnej teorii jego babci życie zaczyna się po 70-tce, na co odparłem mu, iż z obserwacji własnych wiem, że dla większości w tym kraju życie zaczyna się po 50-tce, a najlepiej po „setce”. Miałem oczywiście na myśli alkohol, dopalacz, bez którego wielu z nas nie wyobraża sobie choćby spędzenia czasu świątecznego przy rodzinnym stole, bo jakże na kilka godzin przygwoździć się do suto zastawionej oferty bez godziwego litrażu C2H5OH. Sami wiecie, jak to jest, Wigilia za pasem!
Ponoć liczba „3” ma w sobie zatajony mistycyzm. Spójrzmy na chrześcijaństwo: Trójca Święta; niebo, czyściec, piekło; trzy tajemnice fatimskie, trzy ostateczne rzeczy człowieka: śmierć, sąd Boży, niebo albo piekło. Trzy cnoty boskie: wiara, nadzieja i miłość. Do tego Trzej Królowie, triduum paschalne – coś musi być na podstawach rzeczonych, skoro i ja swoich wrogów oraz przyjaciół egzystencjalnych zbilansowałem po dwakroć w eterycznej konserwie tercjalnej. Ponieważ przyjaciołom nie poświęcam tego tekstu, skończę na wrogach. Przemyśliwując z czasem swoje życie i obserwując gdzieś od wieku 13 lat „przygody” swoich rówieśników, jak i osób dojrzalszych, stwierdziłem, że w życiu przyjdzie mi się niechybnie zmierzyć z trzema wojownikami ciemności!
Wojownikami, którzy czyhają na błąd każdego z nas i generalnie niewielu im się opiera. Tymi wrogami były narkotyki, papierosy i alkohol. Narkotykom od razu powiedziałem „STOP”. Jestem doprawdy jednym z wyjątków każdego pokolenia, który nigdy nie spróbował choćby trawki. Tusk próbował, 80% moich znajomych też, ja nie, mimo zachęt, próśb, presji. Mam wysoką asertywność i to pomogło. Zostało zatem wrogów dwóch. Z papierosami problemy zaczęło mieć wielu moich kumpli płci obojga około ósmej klasy podstawówki („wybrańcy” popalali wcześniej). W LO palenie było plagą, co przerwa, urodziny, imieniny, dyskoteka dymiło od ludzi jak z komina, a ja znów – widząc jak nałóg chwyta i nie odpuszcza potem – prewencyjnie rzekłem do siebie: „Od tego z daleka po kres dni”.
No i ani jednego papierosa w życiu nie wykurzyłem, cholernie się z tego cieszę. Matka „dzięki” tytoniowi obchodzi nadchodzące święta poza planetą Ziemia – przepaliła się od środka. W alkohol za to wdepnąłem, ale też późno, albowiem pito powszechnie od feralnej ósmej klasy. Pociągano bardziej, ale mało kto się wzbraniał, zwłaszcza na prywatkach, a ja nic. Wytrzymałem tak do trzeciej klasy LO. Wtedy spróbowałem piwa, po czym stałem się apostołem tego napoju w szkole i poza nią, a że zawsze byłem samcem alfa, zaraz pojawił się wianek kolegów (i koleżanek), z którymi się popijało. Przy tym niegłupio, grono było nie z ulicy – gadało się o historii, Napoleonie, literaturze, muzyce – typowe spotkanie intelektów przy choćby stoliku w Zajeździe.
Tyle że po trzech latach przestało mi to imponować i wtedy postanowiłem – bo najprostsze, wyrzucić alkohol z życia, skoro tak lekko udało się nie wdepnąć w pozostałe dwa gówna. Znajomi odradzali: „wszystko jest dla ludzi”, „bez pochopnych ruchów”! Tyle że jak zacząłem biegać, a codziennie czynię to po północy, to nie ma po prostu kiedy sięgnąć po bąbelki i dobrze. Poza tym mam farta – nie jest mi to potrzebne do rozwiązania języka, wyluzowania się. To najlepiej w ogóle dać sobie spokój – najprostszy chyba wektor. Ojciec mi kiedyś mówił, że od czasu do czasu 150 g koniaku bardzo korzystnie filtruje organizm. Tu też wolę głodówki niż truć się eliksirem, którego jak szybko nie popijesz, rozdrapie ci gardło.
Najgorzej mam w sylwestra, bo jako jedyny odmawiam szampana i tego już naprawdę nikt nie potrafi zrozumieć – trudno! No i jak z tej pozycji zdeklarowanego abstynenta patrzę choćby na te polskie urzynanie się grudniowe, to nie za ciekawie to wygląda. Już się robi zapasy. Cieszą się ludziom buzie. Kilka butelek wódki widać rozjaśni wielu te kościelne, jakby nie patrzeć, uniesienia świąteczne. W lokalach spotkają się przy hektolitrach piwa szkolni znajomi, będzie głowa rozrywać na drugi dzień skronie, wnętrza zwariują od stężenia alkoholu we krwi – ale w końcu święta, to jak bez obżarstwa i opilstwa? Nie po katolicku, a na pewno już nie po polsku. Bliższa i dalsza rodzina, przyjaciele – jak tu nie wypić, odszczepieńca zagrać?
Tyle że każdy kij ma dwa końce, dwoje moich bliskich z pierwszego rzędu wpadło. Latami, co chwila wolnego to ci już na rauszu. Słucha muzyki – piwo, siedzi przy komputerze – 100 ml wódki towarzyszy mu w niepozornej buteleczce. Do tego kawa, papierosy – rujnowanie się słowem z przykładną dezynwolturą. Wpadli w sidła uzależnienia psychicznego. Gdy nie mogą wypić, są zdenerwowani, milczący, ciężko z nich wydusić trzy słowa. Gdy tylko przesłanki trzeźwości mijają i mogą otworzyć butelczynę – życie wraca im na twarze, stają się pogodni, gawędzą, snują opowieści, są u siebie. Niby to ekstrema, ale skoro dotknęła niezależnie od siebie dwóch osobników, którzy się nie znają, tyle że ja ich znam, to znaczy, że potwór szuka ofiar i niektórzy są przy nim bez szans, a życie z takimi ludźmi to koszmar, to też mam okazję obserwować.
Zatem kto by czego nie utrzymywał, obstaję przy swoim: nie ma to jak nie pić i nie palić – doświadczam tego dobrodziejstwa jako pewne może curiosum gatunku, a do tego z okazji jakichkolwiek świąt nigdy nie zmieniam nawyków żywieniowych. Słowem posiłek główny ok. godz. 14-15, po nim już tylko lekka kolacja, owoce, warzywa, no może kakao. Stabilność wręcz nieznośna dla otoczenia – siedzi przy stole na imieninach i nic nie je, a inni wciąż jedzą i jedzą, i piją, i jedzą, popuszczają pasa, mają tabletki na wątrobę jak coś, bo może wysiąść.
Tak czy siak, równo dziesięć dni do Wigilii i następujących po niej dwóch dni sobiepaństwa. Nie namawiam, ale może ktoś zechce spędzić je w Polsce nie po polsku – w trzeźwości, na sensownym menu, do tego aktywnie – na łonie natury, lasy są upojne na okrągło? W końcu św. Józef jak mu się syn urodził, pierwsze, co zrobił, to nie poleciał do sklepu po wódkę na opicie – czy się mylę? Do wigilijnego Polaka dużo mu brakowało...
LESZEK OLSZEWSKI