Cyrki, wesołe miasteczka i lunaparki odwiedzają Iławę od zawsze. Pierwszy raz zjawiają się tu w okolicy maja i potem jeszcze późnym latem. Kiedyś to była atrakcja! Przed wojną miasta pokroju Warszawy miały cyrki stałe, osadzone w murowanych gmachach, że wspomnijmy słynny cyrk Braci Staniewskich, który działał w stolicy w latach 1882-1939 i szczycił się widownią na 3000 osób! Bywali tam ministrowie, dyplomaci, fryzjerzy, studenci, prezesi banków, robotnicy – bilet do cyrku był przepustką do bajkowej krainy, daleko wykraczającej skalą widowiska poza pokazy tresowanych zwierząt i wygłupy klaunów.
Bywanie w cyrku nobilitowało, mówiła mi o tym babka, która lata 30. spędziła w Warszawie. Zawsze się kogoś znanego widywało w pobliżu. Babka siedziała raz obok Hanki Ordonówny, innym razem rząd za nią show obserwował z zaciekawieniem generał Wieniawa-Długoszowski z pewną szykowną damą, której kreacja była sensacją tego sektora. I z cyrkami to było tak, jak teraz jest z teatrami: w metropoliach są ich prawdziwe deski, mury, garderoby i premiery, na prowincję zaś aktorzy docierają dla zarobku z przedstawieniami najniższego sortu. Takimi na pograniczu komedii, wodewilu – prostymi w odbiorze jak dzwonek do drzwi.
Z tego właśnie powodu moja babka miała awersję, gdy cyrki po wojnie zaczęły zawijać do Iławy, ale w końcu słabość zwyciężyła. Po pierwsze, zdała sobie sprawę, że nie spadają tu odpady Braci Staniewskich, bo nowe realia cyrki w dawnym znaczeniu ścięły i aktualnie to rewia stricte objazdowa. Po drugie, został jej zwyczaj galowego ubierania się z takich okazji. Miała więc wymarzoną sposobność eksportowo pokazać się na ulicy, idąc na przedstawienie, jak i wracając z niego. Zadziwiała mnie tym: siedemdziesiąt kilka lat z czasem na karku, a pęd do dorównania Elżbiecie II w kwestii publicznego zachwytu nad swoją toaletą. Młode lata w roztańczonej, stylowej Warszawie sprzed 80. lat zrobiły swoje. Mówiąc dzisiejszym językiem, miałem babcię fashionistkę po dni kres, a nawet po. W trumnie zażyczyła sobie piękną, kolorową suknię zamiast czerni oraz bieli i tak ją pochowaliśmy.
Zanim dalej o cyrku, mała anegdota. Iwaszkiewicz otóż zażyczył sobie, by pochowano go w... odświętnym mundurze górniczym, barbórkowym! Tak też uczyniono, ale szły domniemania, dlaczego tak postanowił, co nim powodowało? Jedni mówili: chce przypodobać się Gierkowi, by rodzinie niczego nie brakowało. Drudzy: dostał od górników ten mundur, uczci w ten sposób ich trud i znój. Aż ktoś wyjaśnił wolę zmarłego: „Przestańcie! Jarosław chciał być w tym pochowany, bo niezmiennie mu się podobało, jak ładnie w tym mundurze wyglądał!”. Idąc tym tropem na dziś, chciałbym być pochowany w niebieskiej koszuli, żółtych spodniach i trampkach, tyle że będę spalony, więc rewia mody nie wchodzi w grę.
Jako dziecko cyrków nie lubiłem, głupie mi się wydawały, kiczowate i nieciekawe, a słoń na dwóch nogach tańczący z trąbą przy suficie jawił mi się postacią tragiczną! Do czego oni go przymuszają, przecież to nienaturalne? Nie byłem taki głupi, jak by wskazywał na to wiek, za to się lubię. Niestety musiałem robić za żywą tarczę, bo babcia sama do cyrku chodzić się wstydziła – nie te lata, ale co innego z wnukiem! A ja wierzgałem się w domu w wieku 3, 4, 6 wiosen – „Nie idę, nie chcę!”. Na co ojciec: „Idź, bo babcia będzie płakać”, no to dawałem się ubłagać. Wyglądało to tak, że siedziałem i patrzyłem sobie dwie godziny w obuwie, a babcia to klaskała, to się śmiała, to podskakiwała – wszystko działo się na ulicy Kościuszki naprzeciwko młyna.
Ile tam samochodów parkowało! Cyrk się kończył i tłumy wracały do domostw, jak pochód pierwszomajowy. Macie to pewnie w tyłach mózgu, kto był, a byliśmy wszyscy. Powierćcie wspomnienia, co widzicie? I tak patrzę z dzisiejszej perspektywy, jak cyrki spychane są do lamusa historii, w Iławie zaś spychane są na coraz większe peryferia miejskie. Po długiej jak sto lat lokalizacji na Kościuszki na chwilę przeniesiono te zgiełki na plac za „białym” kościołem, ale i tam się zaczynało budować, to dobra okazała się parcel ziemna nr 3 – plac vis a vis dworca, trakt ze szpitala.
A teraz dramat – zaczęła się i w tamtym punkcie demolka starego, odwiecznego porządku, trwa budowa rond. Gdzie więc aktualnie można dotknąć starych czasów, nie cyrku póki co, a lunaparku? Jak wczesny maj, to wczesny maj: na ulicy... Konstytucji 3-go Maja! Ludzką miarą zaś trąciwszy, na terytoriach po Domu Rzemiosła na cyplu Czapla! A restauracji Czapli już 25 lat nie ma, a każdy wie, gdzie była – to jest krzepiące, miłe i słodkie! Wtręt nr 2 po Iwaszkiewiczu, który nam skontrował moją babkę w trumnie: stoi w latach 60. w Iławie wesołe miasteczko za „białym” kościołem, termin niedogodny, bo na Kościuszki rozbił się równolegle cyrk: lamy gryzą trawę, lwy patrzą na Iławkę, do tego zgrabne fordanserki, skoczkowie pod sufitem mijający się saldami – jak tu zarobić na lunaparku? Jak na „Panu Wołodyjowskim” wśród Papuasów analfabetów – nie idzie!
Do tego jest druga połowa sierpnia i przyszła kiepska, deszczowa pogoda – jesień idzie! Cyrkowi to bez różnicy, ale karuzele i strzelnice zieją pustką! Wesołe miasteczko w niedzielę ma się zwinąć – niefart, bo sobotniego wieczora się w miarę rozpogadza, tyle że dzień stracony, a jutro ludzie po mszy jedzą obiad i ruch tradycyjnie mały – pomstują właściciele kilku karawan, które stoją wzdłuż torów. A jednak miało się to stać najsłynniejsze wesołe miasteczko w historii Iławy, pechowe zdarzenia następowały po sobie!
Pierwsze z nich: ok. 22 właściciele osobowym samochodem wyjeżdżają do Płocka na jakieś imieniny, na miejscu zostaje pan odźwierny – umie puścić karuzele, zna się na sprzęcie, zostaje też pani bileterka, śpi na kwaterze. Właściciele mają wrócić jutro po godz. 17, by spakować biznes i odfrunąć. Tej soboty też w pobliskiej Hotelowej ma miejsce weselisko, z którego po północy czyimś genialnym pomysłem kilka osób wychodzi z kilkoma butelkami wódki jako przekupstwem z celem pobujania się w nocy na największej ze stojących pod kościołem karuzeli. Nie pomylili się dedukcyjnie. Pan odźwierny nie jest abstynentem i to ich od pierwszej chwili zbliża – piją wspólnie, karuzelę odpali po przejściu na „ty” i kolejnych toastach. Odpala za jakiś czas w stanie agonalnym, niemniej trzeźwo każe uczestnikom zapiąć pasy ochronne, po czym dźwignię przekłada na umowny „ruch” i machina z wolna rusza. „Szybciej, szybciej” – rozlegają się głosy! Wesoło jest wszystkim, odźwierny tylko na chwilę wchodzi do swojej kanciapy, wychodzi za minutę, siada na składanym foteliku przed nią i błyskawicznie zapada w sen. Mocny, pijacki, równy.
Towarzystwo się buja pięć minut, dziesięć, aż rozlegają się prośby, by kończyć zabawę. Prośby trafiają w próżnię, odźwierny dwa piętra niżej śpi jak niedźwiedź zimą. Krzyczą więc bujani, jeden przez drugiego, rzucają na końcu butami, jeden nawet trafia odźwiernego w głowę, ale efektu nie ma – śpi dalej! Jak się domyślacie, potem następują wymioty karuzelowiczów, a na koniec od tego kręcenia kolejno tracą oni przytomność! Jak jeden! Karuzela pokonuje kolejne kręgi z gronem nie dających znaków życia osobników, a wszyscy zwisają z pospuszczanymi głowami jak straceńcy. Na szczęście zauważa to przejeżdżający patrol milicji obywatelskiej, jest 2:15. Błyskawicznie podjeżdża do miejsca dramatu, budzi stróża, który całkiem jeszcze pijany nie wie, czy śni czy widzi coś na jawie?
Za kilka minut udaje się zatrzymać nocną karuzelę, w drodze są już karetki pogotowia, które wkrótce reanimują ofiary tej jakże sympatycznie zaplanowanej hecy. Dalej komplet huśtanych ląduje na trzy doby w szpitalu. Lekarze sprawdzają, na ile obciążające dla organizmów były te niekończące się, nieprzytomne okrążenia. Był to początek lat 60. Ojciec mi o tym opowiadał, bo miał dyżur wypadkowy. Sprawą potem zajęła się prokuratura. Najbardziej ucierpiał odźwierny, bo pił w miejscu pracy, mimo, że po pracy. „Pod wpływem” puścił sprzęt, „nie dopilnował”, „nie zachował właściwej kontroli”, itp. itd. – nazbierało się na prostego chłopa paragrafów, ale zdaje się, skończyło się na wyroku w zawieszeniu. Właścicielom też coś tam w papierach nabrudzono. Sprawą żyło długo całe miasto, dziś przypuszczam zapomniano ją do cna!
Być może nawet żaden z jej bohaterów już nie żyje, dlatego jak dostrzegłem nad Iławką i Jeziorakiem rączy lunapark teraz, u progu maja, przypomniała mi się ta tragikomedia i zdecydowałem się ją tu szybko odkurzyć, by ząb czasu doszczętnie jej nie pożarł, bo już wnioskuję, wiele z niej nie zostało. A opisuję iławskie kolumnowe fakty, nie zaś historyjki wzięte z niebios! Wiem, że są gorsze tragedie, ale na pewno nie chcielibyśmy być na miejscu tych nieszczęśników, z odźwiernym włącznie – wygranych tej nocy nie odnotowano!
Początek maja oprócz karuzel, strzelnic i lwów zawsze kojarzyć mi się będzie tutaj z hitem dla odmiany lat komuny, mianowicie z pierwszomajowym meczem na śmierć i życie prawnicy-lekarze. Znalazłem rarytas, fotkę z jednego ze spotkań! Stronniczy sędzia – mój ojciec, drugi – kierowca pogotowia Stefan Podgórny. Dostrzegam też tragicznie zmarłego doktora Łuniewskiego, zginął w wypadku iławskiej karetki pod Mławą. Ze składu prawników pamiętam wiele nazwisk, ale przede wszystkim mecenasa Buczkowskiego, człowieka wielkiego serca, niemałej też tuszy (lekarzom również niczego w tej materii nie brakowało), któremu któregoś roku przy wślizgu pękła gumka w szortach i coś tam, zdaje się odrobinę za dużo, ukazało się szerokiej publiczności, na szczęście nie z przodu! Miesiącami było to wspominane, ale jak ten człowiek walczył o piłkę – to powinno się wspominać do końca świata! Talent miał też szef prokuratury Stanisław Ruszkowski, późniejszy prokurator wojewódzki w Olsztynie. Mieliśmy obok siebie domek w Siemianach i świetnie mylił przy karnych, a i dryblował z wzbudzającą podziw wprawą. Niestety, nie zdecydował się nigdy ujawnić 1 maja. Podobnie zresztą czynił dyrektor Stanibuła ze szpitala, tyle że ten swą nadobnością i dystynkcją usprawiedliwiał tę zacną wstrzemięźliwość.
Prokurator Ruszkowski zaś był 20 lat młodszy, szczupły, szybki, jego gra mogłaby wiele doprawdy zmienić w prowadzonych rokrocznie statystykach, podobnych wyścigom Oxford-Cambridge. Lekarze bowiem praktycznie rok w rok zwyciężali: to lekko, to po mękach. Raz prawnicy wygrali, co nawet oni sami uznali za cud, dając medykom pole do tłumaczenia tego „podłożeniem się”, by za rok mecz się ponownie odbył, bo ile można kogoś lać bezkarnie!
Patrzcie, taka głupota do zorganizowania, a tyle wspomnień! Może prawdą jest, że Polacy oduczyli się bawić w obrębie swoich miejsc zamieszkania. Pikniki są drętwe, festiwale oficjalne, przy stolikach w lokalu obowiązują konwenanse. Zgrzybieliśmy?
LESZEK OLSZEWSKI
Reprezentacja iławskiego ZOZ-u przed
obrosłym w legendę meczem „prawnicy kontra lekarze”
(1 maja 1979 roku, stadion w Iławie). Na zdjęciu m. in.
Stefan Podgórny (obok mojego ojca z chorągiewką),
Marek Dufrat (bramkarz) oraz tragicznie zmarły
niedługo potem doktor Łuniewski
(czwarty z lewej w ciemnych okularach).