Spotkał mnie nader nieciekawy zarzut, że na stanowczo zbyt długo odstąpiłem od swojej cyklicznej, zasygnalizowanej pasji, tj. polecania wam książek, co wielu służyło za swoisty azymut zakupowy. Rozmawiamy bowiem generalnie o nowalijkach wydawniczych. Zresztą każdą książkę kupisz, antykwariaty działają, internet bucha od ofert, podaż pełna. Co do meritum, to faktycznie temat mi uciekł i dzisiaj to nadrobimy, lecz zanim wyłożę kawę na malowane wrota, chwila o inicjatywie, ugruntowanej na ludzkim globie, która wreszcie schodzi pod polskie, prowincjonalne nawet strzechy. Przy czym „prowincja” to termin geograficzny, opozycyjny do „metropolii”, zatem żaden pejoratyw, nie obrażajcie się…
„Cross” to po angielsku przemierzać, „book” naturalnie książka, „bookcrossing” przeto to przemierzanie przez książkę odległości, wędrówka – nic z domowego zacisza, regału. Na inicjatywę wpadł gość ze Stanów, niejaki Ron Hornbaker, jego nazwisko to po angielsku „opiekacz/wypiekacz rogów” – też fajnie! W 2001 puścił ów pomysł, by nieodpłatnie przekazywać książki innym, zostawiać je w specjalnych gablotach, biblioteczkach plenerowych, by ktoś mógł po nie sięgnąć i ponownie zostawić – osobie trzeciej, czwartej, sto piątej! Daną pozycję albo sami wpisujemy do bazy na bookcrossing.pl, uzyskując dla niej unikalny numer, umożliwiający śledzenie jej wojaży, lubo też czyni to wyspecjalizowana placówka. W Iławie to Miejska Biblioteka Publiczna, która już nad tym buzuje, aż para idzie z dachu!
Przemyśla się w tej chwili lokalizacje półek, stelaży – pojawią się wkrótce, tylko przyklasnąć. Książki są relatywnie drogie, choć zawsze będę się upierał, że akurat na nie pieniędzy nie szkoda. Niemniej musimy przyjąć, że wielu ów luksus przerasta i o tej niszy w skali planety pomyślał „opiekacz rogów”. W tej chwili takowych „przesyłek” krąży już grubo ponad 12 mln, w Polsce 300 tys., a na serwisie nadwiślańskim zarejestrowało się ponad 60 tys. uczestników akcji. Bo o to się też prosi, by zorientować się w skali zjawiska. Miałem trochę odpadów niedawno i odpadów też nie w sensie pejoratywnym. „Nieużytków” może powinienem napisać. Oddałem je w komis, ze szczytnym planem, że ktoś ewentualnie nabędzie te cuda za grosze. Teraz komis wycofam – darmowa popularyzacja jest ważniejsza, wygeneruję z sieci ich numery i zostawię na wzięcie, gdziekolwiek skrzynki czy coś á la się nie ukażą.
Co do tych punktów, to rekomendowałbym ludziom z MBP oprócz tzw. „outdooru”, czyli zewnętrza, także wejście w układ z przyjaznymi restauracjami, kafejkami. Raz, że podniesie to ich odbiór/prestiż, dwa: na dworze ktoś nie domknie drzwiczek, coś wypadnie, wandal porwie – debili mamy aż nadto, nie ukrywajmy w swoim gronie. W galeriach handlowych cukiernie zwłaszcza stoją regalikiem z książkami – uszlachetnia je to dla oka, uspokaja atmosferę, bo widać właściciel chce, byś został dłużej, a nie wypił, zjadł i zaraz zwiewał, bo stolik ważki. Takie półśrodki mają niesamowitą moc przyciągawczą, że stworzę nowy przymiotnik. Dość, że gdybym miał gastronomię, nawet tanią, domową, to książki by ją zdobiły. Trzeba umieć trafić w podświadomość, socjotechnika wiele ma imion. Szykujmy się więc na rychły przełom. Liczę, że zniszczeń nie uświadczymy, optymizm zawsze mi zwycięża. Choć zera panoszą się – ojoj!
Pytanie jest inne – czy ten grzmot dwustu harmat, że przywołam „Redutę Ordona” śp. Ordona i Mickiewicza, pobudzi kogoś, jakiegoś zdeklarowanego laika do może przeczytania inauguracyjnej książki w życiu? Tu jestem sceptyczny: mnie nie namówisz do zainteresowania się silnikami samochodowymi, majstra zaś – statystycznego – przeczuwam, do drobnego druku na pięciuset stronach. I niech tak pozostanie. Ale orka powinna objąć inne terytoria – jest z pewnością element do podorywki, choćby dzieciaki karmione lekturami. O wartości odżywczej „Reduty Ordona” i Żeromskiego, który najzwyczajniej nudzi. A Reymont inaczej? Albo Krasicki – alkoholik ponoć nocny! Ludzi typu ja – nie aż tak, ale ogół można trwale zniechęcić do wszystkich książek, karmiąc owych takimi hitami, niestrawnymi do bólów dziesiętnych.
Mnie ratowała biblioteka domowa, gdzie nagle zamiast – i tu porównam – polskich filmów, tanich i chłamiastych, natykałem się na perły – rosyjskie, amerykańskie, brytyjskie. Obejrzyjcie notabene „Spaleni słońcem 2 – Cytadelę” Michałkowa. 2011 kręcił, arcydzieło II wojny – jest komedia, dramat, łzy – wszystko! No ale zawracając do biblioteki: jako niegłupi nastolatek (mowa o inauguracyjnych latach tego okresu) przeciągnąłem szybko całego Sienkiewicza, zanim w szkole o nim wspomniano i patrzę na obce zupełnie nazwiska na obwolutach, brzmiące zagranicą. Bułhakow, Stendhal, Verne, Feuchtwanger. Co to za stare pryki – aż się chciało zapytać? W bibliotece szkolnej stawiano na polskość, a ta mnie po kilku/kilkunastu stronach zwykle dramatycznie nie przekonywała.
Jeszcze w liceum pamiętam, jak postanowiłem sobie, że wbrew wszystkiemu przebrnę przez „Nad Niemnem” – 590 stron. Czytam, zero temperatury w tym, pobudzenia umysłu, akcja jak dla starych pryków, dialogi trzeciorzędne, ale obietnica to obietnica! I wiecie, kiedy ostatecznie odpadłem, poległem z pełną świadomością, że nie dam rady? Na stronie 510 – powiedziałem dość i że ten czas można spędzić, czytając coś naprawdę pasjonującego! Co łapiesz, jeśliś wyrobiony od razu, jak muzykę w uszach. I relatywna młódź to dla mnie pierwszy sztandar, ludzie zaś biedni, o śladach inteligencji – drugi. „Opiekacz rogów” idealnie trafił w niszę, są strefy dalekie od bibliotek, do bibliotek trzeba pójść/dojechać w godzinach otwarcia, tu zaś hipotetyczna 23:25 i sobie wybierasz, przeglądasz, bierzesz – the end.
Człowiek to cholerstwo wygodne – nie ukrywajmy. Przypomniał mi się jeszcze w tym kontekście kabaret, jaki mieliśmy w VII-VIII klasie „trójki” ze swoistym przymusem czytelniczym, który to wymogło na polonistkach kuratorium. Naturalnie nie tyczył polonistek tylko nas. W jakichś tam statystykach bowiem wyszło, że biblioteki szkolne są sztuką dla sztuki i nikomu w głowie z nich korzystać. Faktycznie – karty biblioteczne mieliśmy w maju czyste niczym cnota dziewic nieskalanych, omijało się te drzwi szerokim kołem. Tylko lektury brano, ale te zaznaczane były na czerwono i rewersie karty, rzeczy zaś dobrowolnie pożyczane – na niebiesko i awersie. No to od nowego roku prikaz – za wypożyczanie bądź nie będą w każdym półroczu dwie oceny – połowa listopada, koniec stycznia, połowa kwietnia, koniec czerwca.
I wytyczono normy: tyle za piątkę, tyle – czwórka, itd. O ile się nie mylę, na piątkę było 8 i więcej książek (mogły być nowele), na pałę – 0-2. I wynalazłem sposób, który tę inicjatywę skompromitował, bo 8 wypożyczałem… miesięcznie, dochodząc przy nauczycielskim „sprawdzam” do niebotycznych dwudziestu pozycji! Co i poradziłem (w wersji stonowanej) mniej bystrym koleżankom i kolegom. Każdy łapał „bardzo dobre” i dalej nikt tych książek nie czytał. Ludzie wybiórczo przepytywani zasłaniali się początkową fazą amnezji, zapomnieli, o czym było, ale bardzo im się podobało. Zabroniłem tylko oddawania „pożyczek” po trzech dniach – dwa tygodnie były optymalne, stosowaliśmy się do tego kalendarzyka arcysumiennie. W związku z tym kuratorium akcję zbiorowego zmądrzenia rychło odwołało, z nieskrywaną pianą na ustach!
Wieść o naszym modus operandi przynajmniej w „trójce” była powszechna, obiektywnie raczej też nie nastręczała trudności, by na to wpaść. To był czas nacisków, dlatego się oszukiwało, teraz za to witam Iławę w bookcrossingu entuzjastycznie! I potencjalni czytelnicy – nie zrażajcie się w razie natrafienia na jakieś elukubracje, cienizmy – unikajcie romansów, bo to żłobek książkowy. Coś was złapie – gwarantuję! Tylko warto się określić, co nas interesuje – jak w markecie, idąc z koszykiem. Ja już np. wyrosłem z powieści, beletrystyki – to są bajki, a nie mam sześciu lat. Jak sobie wyobrażę akcję, że pani jedzie pociągiem, poznaje pana, potem ktoś przedział dalej zostaje zabity – przeinfantylne to dla mnie. Czas Agaty Christie, Stephena Kinga czy innych asów science-fiction tudzież gangsterskich rozrachunków już minął.
Może nie jestem wytrawny lis, ale wchodząc do księgarni, wiem, co muszę przejrzeć, a co ominąć szerokim łukiem. To ostatnie to poradniki medyczne, przepisy kucharskie, samodoskonalenie, sekretne życie traw i kamieni przy torach kolejowych – temu podobne purchawki o niczym dla mnie. Jest tego zatrzęsienie, to także główna treść przecen. Uwielbiam jakieś pichcące zakonnice na okładkach, o równie steranych co silących się na radość twarzach. Pyzy z jej przepisu to muszą być nadpyzy, żal nie zerżnąć przepisu, broń Boże zakonnicy! Ale i na przecenach można trafić FC Barcelonę w cenie Jezioraka, nie zrażajmy się toną samodoskonaleń i sióstr Leonilli z ich kluskami za bilon prawie…
Jestem 7 lipca w Elblągu, wpadam do galerii, jest księgarnia Świata Książki. Rozrywka zerkać na tomiska – idę! Oni teraz tak tresują obsługę, że ledwo wejdziesz, a już podlatuje do ciebie jakiś podlotek z pytaniem: „Czy może w czymś panu/pani pomóc. Czego pan dokładnie szuka?”. „Dam sobie radę, dziękuję” – mówię zawsze, ale ta maniera jest kretyńska. Jak będę potrzebował pomocy, dysponuję językiem, odezwę się. Wszystkie książki oklejone nalepką: „Druga książka za pół ceny”. Innymi słowy – zostaw 70 złotych. To można, byleby było za co. Biografie jakichś siatkarzy, raperów, kartkuję coś o wyprawach w Himalaje – zbuk, niewypał, więcej zdjęć niż linijek. Ale czas mija całkiem całkiem, to jak otulina lasu w letni skwar. Papież Polak, Trump, wywiad z Hitlerem 20 lat po wojnie (poważnie!), nawet Wodecki ma biografię – to i pewnie Krawczyk i temu podobne wielkości się doczekają. Ale cenię czas błogosławiony, to nie sklep z majtkami dla seniorek!
I nagle wpadają mi do ręki wspomnienia młodego niemieckiego dyplomaty, Hansa von Herwartha z lat 1931-45. Ktoś pozostawił na półce z radami, jak wykonać koktajl, a zaraz obok miałem atlas kanapek polskich. Moja książka ma tytuł „Między Hitlerem a Stalinem” – dość sztampowy, nie mogłem wiedzieć, że jakżeż trafiony! Czytam wybiórczo po kilka zdań z początku, środka i końca – pachnie pisarską Barceloną czy Mławianką Mława, o dziwo pachnie triumfem w Lidze Mistrzów! 1931-39 facet siedział w ambasadzie w Moskwie, kreśli sylwetki swoich trzech ambasadorów, w tym mądrego, urodzonego w Prusach Wschodnich Rudolfa Nadolnego, który potrafił krzyczeć na Hitlera w kwestii Polski i niedrażnienia przenigdy Rosji. Okazuje się, że oni wszyscy byli zadeklarowanymi antynazistami, stateczny ambasador Schulenburg został pochwycony i stracony po zamachu w Wilczym Szańcu.
Z Stauffenbergiem autor kradł materiał wybuchowy pod ów dzień, przechowywali go oddzielnie – zapalnik miał w Berlinie pod łóżkiem urodzony w Iławie generał Helmuth Stieff, 2 kilogramy ładunku zaś żona Herwartha trzymała w rodzinnej posiadłości jej rodziców, pod Poczdamem. Wędrujemy tymi i innymi wiążącymi nazwiskami przez lata 1941, 42, 43, a i wcześniejsze szokują pastelami. Hans podróżował po ZSRR, wspomina Litwinowa a nawet Stalina z osobistych kilku kontaktów, towarzyszył Schulenburgowi na rautach, odsłuchiwał też jego relacji, spisywał je. Schulenburg był w ogóle konsulem niemieckim w Warszawie w latach 20., kochał Polaków, zostawił w stolicy wielu przyjaciół. Pomagał im w czasie hitlerowskiej nawałnicy, jak mógł, a w Moskwie dokonał we wrześniu 1939 r. rzeczy wręcz niemożliwej.
Jako dziekan korpusu dyplomatycznego, będąc niezmiernie szanowanym na Kremlu, po napaści radzieckiej na Polskę z 17 września sprzeciwił się dobitnie rozkazowi Stalina, by polskich dyplomatów od razu internować i wywieźć za Kaukaz, do łagrów. Stanowczo temu zaprotestował, poprosił o spotkanie Mołotowa i tam wyklarował mu, że liczy na oddanie na potrzeby personelu znad Wisły specjalnego pociągu, zaplombowanego, który dostarczy ich bezpiecznie na granicę z Rumunią i tę niezwłocznie przekroczą. Mołotow poprosił o dzień zwłoki, po czym zadzwonił do ambasady III Rzeszy z informacją, że rząd ZSRR zdecydował wyświadczyć mu tę grzeczność i sprawa zostanie załatwiona według poczynionych uzgodnień. Sprawdziłem na Wikipedii – sama prawda, Herwarth rządzi w tym arcydziele gatunku, 600 stron się pożera.
On podróżuje sypialnym z Warszawy do Wiednia w 1940, spotykając admirała Canarisa, pisze memoranda, by traktować ludność na Wschodzie z godnością. Wytyka w listach do Stauffenberga bydlęctwo Ericha Kocha i Himmlera, Stieffa strofuje w kasynach, by przy ludziach z SS nie pomstował na Fuehrera – fartownie nie wykablowali, mieli szczęście. Herwarth po wojnie został ambasadorem RFN w Wlk. Brytanii, wcześniej był referentem kanclerza K. Adenauera. Cieszył się przeogromnym poważaniem, a książkę swą oddał do druku w latach 80., na prośbę dawnych kolegów z Moskwy – Amerykanów i Anglików, z którymi się trzymał. Mimo Hitlera, przed Hitlerem i po. On im nawet „dzień po” zdradził tajny protokół do paktu Ribbentrop-Mołotow, by bić na alarm! Zadepeszowali chłopaki do swoich stolic i cisza, Warszawy nie zdecydowano się poinformować.
To wszystko piszę już z perspektywy 470 stron za mną. Nie zgadniecie, ile na Herwartha wydałem? Szczerze mówiąc, przy kasie nie zwracałem uwagi na koszta, kupiony byłem delicją, niespodziewaną i niekłamaną. Recenzje świadków z czterech stron świata nie pozostawiały krzty wątpliwości, że to nie political fiction, a jawa jaw, że ten człowiek to po prostu „Johnny”, znany z tajnej korespondencji w Waszyngtonie i Londynie, sojusznik, sprzymierzeniec, wielki ryzykant! Paragon wybił mnie z rytmu – 9,70. Dwukrotna przecena, oryginalnie z 39,99! Kupcie i za 70 – celująca nominacja, prawie teleportację łapiemy w czarne, zamierzchłe nam dni, takie to realistyczne, obrazowe.
Jest też drugi wybraniec, „Piękny wiek XIX” Jerzego Borejszy. To z kolei almanach o liderach tamtych czasów: Garibaldim, Napoleonie III, Metternichu, Adamie Czartoryskim. Ciśnienie spada, spokój z pewną dozą perfum. A balansu nam trzeba, czytajmy ostro, apetycznie. Jak Leonilla w odniesieniu do kulinariów postuluje…!
LESZEK OLSZEWSKI