Tytuł wzięty z bombowego, moim zdaniem, opowiadania Dickensa potraktujcie luźno, chociaż z drugiej strony wszystko się zgadza – będzie i dłuższe niż zwykłe pisanie (zatem opowieść). Do tego witamy święta Bożego Narodzenia – pora więc zaczynać bajkę, miast zasypywać gruszki w malowanych wrotach! W pełnej gotowości ruszajmy!
Lata mamy zimami ciepłe, kto by pomyślał – n-ty rok nie ma mrozu, nie ma śniegu – nie ma niczego, jak by powiedział Kononowicz. Są jednak w rekompensacie – jak dobrze wiecie –ludzie, którzy wszędzie wnoszą za sobą lodowatą atmosferę, coś więc jest w zamian. Takie odpowiedniki Królowej Śniegu – królowie lodu, płci obojga i oni zmrożą nam początek bajki. Na ich to widok zamierają uśmiechy, palce dłoni poszukują się wzajemnie, głos gaśnie w gardle, bo nie wiadomo, czy bezhumorzastego się nie wkurzy. Jest ich może egzemplarz na trzystu, ale dobrze ich znamy, mamy (mieliśmy) takich w orbicie – nie udawajcie wyjątków!
I tu w minihołdzie najdę na swoją wczesną nauczycielkę z ogniska muzycznego, panią Ewę W., na widok i głos której uczniowie mdleli ze strachu – pokotem. Pani Ewa W. była apartamentowcem, miała półtora metra w obwodzie wszędzie – od stóp do głów! Do tego dochodziła potężna, zmęczona twarz, o agresywnym spojrzeniu, taka, co to męczy się, jak nie wybucha. Ja zaś byłem drobnej postury uczniem pierwszej klasy fortepianu, lat 7, człowiekiem pełnym przestrachów, płynących zwłaszcza z roli ucznia wobec Boga, który mnie ocenia.
Ewa W., co było znane, piła piwo na lekcjach i darła się na wszystkich. Każdy błąd palców wywoływał jej furię, a domyślacie się, że o błędy w podobnie sielankowym klimacie nie było trudno! Pamiętam, że przed moimi zajęciami lekcję miała koleżanka z podstawówki. Połajanki na nią słyszalne zza drzwi czyniły moją skórę białą. Widziałem się następną ofiarą i to następowało, aż w końcu nie wytrzymałem, psychika chłopaczkowi padła, instynkt samozachowawczy podpowiadał „Nigdy więcej Ewy W.” Tyle że tłumiłem to w sobie, bo wstyd. Byłem pyskatym, rozpieszczonym jedynakiem, przyznanie się do roli pokonanego, więcej – rozbitego w pył przerastało moje tamto ego.
Jąłem więc udawać w przedgodziniu (dziecko „przedednia”) lekcji, że boli mnie głowa, brzuch, cierpię na nieżyt żołądka – wszystko wpadało w trans usprawiedliwień, byle nie iść na ścięcie. Matka w końcu to złapała, wzięła mnie na bok i spytała, o co chodzi. W miarę inteligentnie wyjaśniłem. Zdziwiła się, bo stawiała, że mam dość pianina jako takiego. Ćwiczenia były niezależnie od wszystkiego żmudne i nudne jak diabli, mimo że diabli nudni nie są.
Odbyła się narada rodzinna w składzie matka, ojciec, babka. Ostatnia stwierdziła, że chętnie to załatwi – pójdzie do ogniska (mieszkaliśmy po sąsiedzku), znajdzie Ewę W. i „kilka razy zdzieli (użyła cięższego terminu niż „zdzieli”) ją ścierką w pysk” dla otrzeźwienia. Przy czym gwarantowała, że to sposób bardzo skuteczny, po wielokroć wypróbowany w jej życiu, a na poparcie zaczęła sypać przykładami!
Ojciec napomknął, że czasy się zmieniły, poza tym do zmierzenia się z problemem bardziej pasują rodzice (tę zasadę babka kilka razy później łamała, a była równie energiczna jak ja, tylko krańcowo mniej kompromisowa), pójdzie więc do Ewy W. załatwić sprawę kobieta, tyle że matka. Babka niechętnie na to przystała, zaznaczając od razu matce, że lepiej od początku użyć rękoczynów, bo inaczej do takich ludzi się nie dotrze… Oraz że jak się jeszcze raz poskarżę po wizycie matki, to – niezależnie od paktu domowego – ona tam też się pokaże.
Matka z ciężkim sercem, pamiętam, poszła do ogniska (siedziba jak dziś na ul. Kościuszki), zamknęła się z Ewą W. w czterech ścianach, wyjaśniła mój paniczny strach – mój i innych uczniów (podzwoniła wcześniej) – i Ewa W. jakimś cudem zmieniła swą naturę! Zmiękła momentalnie (matka straszyła, czy prosiła – nie wiem) i po czasu kres! Odium agresywnej, potężnej babki z dyktatorską władzą w rękach spadło z kilkunastu jej podopiecznych dosłownie ze środy na czwartek!
Jaka to była ulga! Do teraz ją w sobie noszę, kilkoro znajomych zresztą też (w tym dziś wielka prezes z Warszawy), śmiejemy się czasem z tego. Notabene groźna i mroźna Ewa W. nie popracowała w Iławie długo, uczyła potem w SP nr 2, po czym wyjechała z miasta i nawet wyszła za mąż, dumnie dodając drugi człon do nazwiska. Założyła gdzieś chór (w Iławie też je prowadziła), chwilę tu jeszcze o niej mówiono i znikła w bezkresie czasu…
Dla mnie na chwałę świętego spokoju, który pamiętajcie, jest wartością nadrzędną, ważniejszą niż wszystko! Późniejsi moi i nie tylko moi nauczyciele fortepianu: Maria Dembler i Wojciech Szymański byli klasą samą w sobie, do tego dochodził as od teorii muzyki, gołębiego serca i takiej łagodności – Hipolit Szalkiewicz i inni bardzo fajni, uzdolnieni ludzie (choćby państwo Kupisowie).
Ognisko, jak brzydkie kaczątko, zmieniło się potem w szkołę muzyczną i pozytywny ten ogólnie klimat trwa tam do dziś! Pod przywództwem już Marii Kotewicz (za moich czasów rządził Roman Kwiatkowski), której – o czym pewno nie wie – styl ubierania (poza wszystkim) absolutnie uwielbiam – mamy naprawdę superlady na ulicach Iławy, artystkę z urodzenia, nie chęci zostania nią! Od strony pięciolinii – powiem metaforycznie na zakończenie – gra tu wszystko bachowsko, jak tylko Ewa W. zniknęła z nauczania. W szkole zwykłej owszem, miałem nauczycieli idiotów i nieuków (pojedyncze przypadki), ale nikt nie zmrażał, nie przerażał! Baliśmy się lekcji, nie człowieka – arcyodwrotnie niż w przypadku wzmiankowanej niewiasty, co też może być ciekawostką. Kobiety generalnie to przecież uosobienia delikatności, a tu taki klops!
Legendarny klops wywołał nam potrawy wigilijne, chociaż naturalnie jedną z mitycznych dwunastu nie jest. Okazuje się, że ludzie kłócą się, co na stole w ten jedyny w swoim rodzaju wieczór ma cieszyć podniebie (podlaska wersja podniebienia). Babcia z matką koleżanki prawie że zerwały ze sobą stosunki dyplomatyczne z tego powodu tydzień temu. Babcia bowiem stwierdziła, że matka barbarzyńsko odchodzi od uświęconej tradycji, a matka po prostu postanowiła ad.2014 przyrządzić niezbędne kulinarne minimum i w święta wraz z mężem i córką przede wszystkim odpoczywać. Babcia z kolei dla siebie robi 12 potraw, które je potem do Trzech Króli – ale tradycja to tradycja, stwierdziła! Kolęd też – dodała lakonicznie na zakończenie – nie śpiewa się z chęci dzień po dniu przez trzy tygodnie, bo nudy i na jeden temat…
Tu akurat babcia trafiła, monotematyczność zabija te piękne z początku i łapiące za wątroby (szczególnie w Wigilię po kieliszku – w domu i potem na pasterce) kawałki. A że tradycja zamiera – nie nowina. Tydzień temu pisałem o swoich domowych wigiliach, ale w kontekście pozakulinarnym, a z wielkim żarciem było tak (pewnie u was było podobnie, kwestia, czy nadal jest?). Dwa dni do 24 grudnia zaczynał się Meksyk. Kuchnia przypominała mi kuchnię w restauracji – non stop coś się gotowało, piekło, pichciło, kwasiło. Indyk pieczony, gęś, kaczka, schab, karkówka, ciasta, sałatka warzywna, jajka w majonezie, bigos, ryba po grecku, karp (którego nikt nie lubił) – to tylko ułamek tego, co powstawało godzina w godzinę. W Wigilię nie chciało mi się tego ruszać, jadłem dwie bułki z serem ok. 13 i w czas wieczerzy nie byłem nijak głodny, co roku!
Za gówniarza rodzice posunęli się do szantażu – dopiero po opłatku, życzeniach i zjedzeniu kolacji – prezenty, inaczej zostają pod choinką. Pro forma więc coś tam dziobałem, nigdy nie byłem fanem jedzenia, stąd może ta szczupłość dzisiaj. Chociaż w sumie nikt nie był, przez kilka godzin imprezy coś tam poszło, ale śladowo, ex post lodówki od wracającego nadtonażu krzyczały w imieniu wygiętych półek: „O Jezu!”. Zostawaliśmy z problemem na dni następne, ciasto (najdłużej utrzymujące świeżość) ojciec zabierał na dyżur do szpitala na wieczorną kawę z pielęgniarkami, a mięso schło… W bonusie majonez robił się jak plastelina, ryby traciły smak, trzeba było jednak cokolwiek dojadać, by po kilku dniach nie wyrzucać tego trudu dni grudniowych en bloc na śmietnik. I nie udawało się.
Tak w okolicach 28-29 grudnia, jak indyk zrobił się styropianowy i taki zmumifikowany, rzucałem go garściami kotom pod balkon, smakowało – nie powiem. Jak już koty nie ruszały – w kosz i weg nieszczęśnika i innych – naprawdę były to pokaźne ilości groźnych już dla zdrowia kalorii.
Pytałem matkę za rok – na cholerę to wszystko powtarzać, ale udawała bądź naprawdę nie pamiętała sytuacji sprzed 12 miesięcy. Apiać więc alarm dla piekarnika, palników, garnków, brytfann i scenariusz poświąteczny bez zmian – za co koty były niezmiernie wdzięczne. Takie przygotowania absolutnie rozumiem, ale u żarłoków nie rozumiem może żarłoctwa, ale jak ktoś ma ochotę usiąść na siedem godzin przed koryto i wkoło je czyścić – jego prawo do wykańczania się! Palaczowi też papierosa nie wyciągamy z ust, nie nasz interes, prawda?
Ale powiem wam, że nic nie porówna frajdy, jak za kilkulatka spotykało się na różnych imprezach św. Mikołaja, nie za bardzo kapując, kto to i jakim cudem ma dla ciebie torebkę z łakociami: jedna pomarańcza, czekolada, batony, wafelki… Jak to cieszyło z rąk owego tajemniczego, starego pana.
Do tego dochodziła pamiątkowa fotka, jedną właśnie wygrzebałem. Widać na niej, że jestem nie lada podekscytowany. Może z powodu, że gość wg mnie to Lennon – przyjrzyjcie się, ten sam nos i kształt policzków – możliwe, że w Iławie dorabiał jako św. Mikołaj? Wszystko jest możliwe, a pieniędzy nigdy za wiele, tak? Jak zapewniono mu gratis nocleg i np. w „Czapli” czy „Hotelowej” całodzienne wyżywienie, wątpię, by odmówił. A św. Mikołaj odzywać się nie musi, bo w sytuacjach rodzinnych zwłaszcza może wpaść. Lennon tu rodziny nie miał, inni mieli…
Znam opowieść o dziadku ze wsi, który dorobił się z czasem kilkoro wnuków, takich co to jak najbardziej w św. Mikołaja wierzą. I wiecie, jak wpadł przed 3-letnią wnuczką? Miał psa, kundla, który nie odstępował go na metr, latami. Mucha mu było (psu, nie dziadkowi).
No i Wigilia, pierwsza gwiazdka na niebie, wszyscy siedzą w domu, aż tu mocne pukanie do drzwi. Dzieci zastygły – święty Mikołaj pewnie! Naturalnie, że on! Wchodzi, groźnie kiwa głową, worek na plecach, a za nim merda ogonem i dotrzymuje kroku Mucha pieprzona! Pieprzona, bo nie potrafiła wyczuć sytuacji i pójść się choćby przejść. Najbystrzejsza wnuczka od razu przejrzała szalbierstwo, w przeciwieństwie od dużo starszego kuzynostwa. Ci aż oniemieli z magii chwili, dziewczynka zaś machnęła ręką na te przebieraństwo, maskaradę i od tego dnia kapnęła się, że próbuje się ją w tym dniu robić w balona, a takie rzeczy ją raniły!
Patrzcie, o wszystkim pogadaliśmy – i mroźnych ludziach, i pełnych brzuchach, opilstwie, muzyce, a daliśmy spokój księżom i choinkom. Całkowicie niesłusznie! Księży niedługo powitacie na kolędach, a wkręceni w chodzenie do kościoła zobaczą ich przez trzy dni z rzędu, odprawiających do bólu podobne obrzędy. Jak ktoś odporny albo to lubi – nic złego, zęby od tego nie wypadają.
Tylko w ekstazę nie wpadajcie, bo Pendolino przy „białym” kościele nie żartuje. Nie liczcie, że zahamuje, jak ktoś z kolędą na ustach chwalącą poród Odkupiciela się zapomni. Katolicyzm na szczęście nie wykształcił z siebie fanatyzmu obrzędów, bo jak patrzę na brać arabską kołyszącą się milionami w Mekce albo Żydów bijących głową w Ścianę Płaczu, to dziękuję Najwyższemu, że dał tu odłam wiary umiarkowany, bez samobiczowań, klękających o 15:30 na chodnikach. Łaskawość.
No i sama choinka – symbol domowego ciepła, bliskości. Sfera religijna tu obumarła, a miło jest. Moja ulubiona jest niestety niewykonalna, bo bym dostał eksmisję z domu z telefonem w bonusie na pogotowie psychiatryczne, ale mam kolegę, który przeżywa podobne katusze! Bez żartów już chodzi o to, że uwielbiam choinkę zwieńczoną… watą na gałęziach – coś cudnego! Do tego lampki, bombki, łańcuchy jako dopieszczenie dzieła.
Poczucie piękna, sprawa indywidualna, tyle że kolega ma podobne. Możecie się śmiać, mam rezerwę dla swojej głupoty! A może więcej z nas to lubi i żyje w niemocy małżeńskiej, bo kobiety zarżną, a waty na drzewo nie założą? Czy się jednak śmiejecie czy nie, na zakończenie tekstu pozwolę sobie na uroczysty toast świąteczny z wami, w takim duchu trochę gruzińskich tamadów (zawodowych wznosicieli toastów np. na weselach czy hucznych przyjęciach)!
Życzę nam zatem szczerze i z lekkim tylko humorem: oby najdrożsi drzewa, z których zostaną zrobione nasze trumny, nie zostały jeszcze posadzone! A na choinki wróciły waty – to już moje prywatne do bogini opamiętania, imienia póki co nieznanego! Dobrej zabawy i do sylwestra zatem, harcujcie!
LESZEK OLSZEWSKI
Największa frajda z lat dzieciństwa:
foliowa torba łakoci wprost z rąk świętego Mikołaja,
którym – stawiam – był... Lennon,
tej twarzy nie da się pomylić!