Wojna to układ sprzedający kontra my. Jedna z wojen oczywiście i bezkrwawa. To atut. Pisałem z rok temu o praktykach wydawnictw książkowych: książka musi być gruba, wtedy 50-60 złotych za nią jest, minimum. A co zrobić, jak posiada deficyt tekstu? Jest rada – duża czcionka, większe odstępy między wierszami plus pokaźne marginesy z lewej i z prawej. Tym sposobem napompujesz i nowele Prusa do kilkuset stron, i sześć dych masz! Te praktyki zaobserwujemy wszędzie: śmietana w markecie w dużym, okrągłym, plastikowym kubku a w środku napełniona jedynie w 2/3, ale zerkasz na kubek – jakie duże to i niedrogie! Chipsy tak robią, tam w tej nadmuchanej torebce ledwo co nasypane, kremy w drogeriach XXL opakowanie, a śladowo ich. Czekolady wydłużają, lecz masa pomniejszona – cienkie 85 gram. O rety!
Niemniej powiedzcie, czy to nie wojna cywilna, domowa i nie powinniśmy w tych realiach wołać o kontrwywiad, demaskatorstwo? Masami bowiem dajemy się nabierać, czujnych ubywa (lub triki czynią z nich daltonistów), istny żywy apel poległych…! Oczywiście nie będę tu analizował zawartości bombonierek i saszetek dla kotów, bo to poniżej godności mojej i was, uczulę nas jednak na kilka spraw.
Po pierwsze – jak wiadomo modne jest w bieżących czasach bycie „fit”. „Fit” to po angielsku dysponowany, zdatny, w formie – okaz krzepy słowem. „Fitness” to nic innego jak pożądana, sportowa kondycja. Współgra ta kanonada ze słowem „bio” – bios to po grecku życie, ile tu mamy odgałęzień! Biologia, biodegradacja, probiotyk – mogę wymieniać do jutra. Handel zassał to jak noworodek mleko z piersi matki. Pieprzony twaróg ziarnisty, przepraszam za odstępstwo od reguły i analizę. Wiwisekcję. On tam ma standardową zawartość tłuszczu 5%, 200 kalorii z tego najesz. Czytam ostrzeżenia, by nie kupować rozwodnionego, bo to drenaż gotówki i oto w marketach pojawia się twaróg „bio”, „fitness” – trzyprocentowy. 164 kalorie, w cenie… odpowiednio wyższej! Bo klient „bio”, „fitness” wie, że kupuje coś z klasy „elite”. A w rzeczywistości nabywa z klasy „de-bil”, oto ryba złowiona na pusty, czczy haczyk. Nie przejrzymy nigdy setek kolejnych macek, które przeciw nam zastawiono, możemy jedynie starać się wprzęgnąć obronnie zalety dedukcji. Krajobrazowe, rozsądkiem gnane. A nuż obronimy się mimo przegęstego zasiania i czyhających wszędzie pól minowych? Nie kupujmy pół litra mleka w cenie trzech litrów, „bio” na etykiecie to zasadzka rodem z Janosika.
Dojrzejcie w porę, powstańcie w imię myślenia zwykłego, pospolitego, niepodatnego na slogany, hasła i wykrzykniki. Ser ma mieć smak i wyraz, a czy napiszą na nim „fit” czy „prosto z łąk Tatr” – pies go drapał językiem o świcie! I taka z nim i nie z nim winna być rozgrywka. Zdradzę wam teraz swoje kolejne wyprawy krzyżowe z obuwiem sportowym, bo handlowi już nie daję się nabrać na loga czy probiotyczne promocje. Doszedłem do odrębnych wniosków w zaciszu swego istnienia, wykułem klucz ku walce i trzymam się go. W Gdańsku jest sklep dla biegaczy, buty to jak benzyna dla samochodu, od nich się zaczyna. Tam to 470 złotych tani but, 550-699 normalny, 700 wzwyż „elite”. „De-bil-ne” – będę się upierał. Są oczywiście amatorzy, VIP-y we własnym postrzeganiu, nabywają wyłącznie te z najwyższej półki, puszą się nimi, chwalą naturalnie.
Ale jak zwykłego, zwyczajowego klienta, który o sklepie usłyszał i cen nie zna, przekonać, że ma zaraz stamtąd nie uciekać, tylko zostać i się rozglądać? Tu trzeba świetnego marketingu, docierającego do głowy, już bez cudzysłowu – klasy elite! Zaczynają swą opowieść od truizmu: każdy biega inaczej, inaczej układają się uda, łydki, stopa. Broń Boże kupić but nieprzystosowany indywidualnie do ciebie. Oto pojawia się zagrożenie i będzie dramat! Oczywiście nie będzie, ale jesteś umiejętnie łapany we wnyki. Słuchasz, zastanawiasz się. Dalej słyszysz, że nie powinno się patrzeć na koszty uzysku buta, bo twój dobrostan nie ma ceny, dlatego tak dobrze trafiłeś. Już ci pachnie w głowie: ale dobrze trafiłem! Dalej pokazują ci bieżnię, taką jak na siłowni, podłączoną elektronicznie do monitora. Ona pokaże, jak biegasz, rozłoży cię na czynniki mikre!
Wchodzisz na bieżnię, zasuwasz, czujniki pracują. Po minucie jesteś prześwietlony: buty z prawej nie dla ciebie, z przodu też, twój segment to te z piętą podatną na przeciążenia, zapraszamy! Poruszasz się jak somnambulik, przestawiają cię na dział przeciążenia pięt – ta oferta. Tych nie radzą, bo mają już nowszy model, który rozwiązuje wszystkie problemy pięt, przynoszą go, jaki nosi pan numer? Udają się do magazynu – jest! A co to? Nawet będzie w promocji, z 749 na 629 zjadą! Dwa lata gwarancji nieścieralności powierzchni stykowej. To nie pięciogwiazdkowe a siedmiogwiazdkowe obuwie, co pan o tym myśli? Amok, biorę, tanio w sumie! Dziękuję za wszystko, mam buty nad butami, a inni nie. Opowiem historię znajomym, polecę wyłącznie ten przybytek, żadnej amatorszczyzny po rzekomych sklepach sportowych – co oni tam mogą mieć, chłam!
Zobaczcie, jak przestawiony umysł – już ma pogląd w sprawie, może doradzać, reklamować, orędować… Takie coś nam trzeszczy po szarych komórkach. Jest to minikalka sytuacji, gdy dziadki kupują na starannie wyreżyserowanych spotkaniach w restauracjach (darmowy obiad!) garnki za 4000 złotych tudzież pościel. Tyle że my tego nie dostrzegamy, bo 629 złotych to bzdet, a nie będę oszczędzał na sobie, skoro ta pięta układa się wadliwie. Niby niegłupi człowiek Stefan Trykacz nabył taką pościel oraz kołdrę z poduszkami w 1999 roku bodaj w „Kormoranie”. Komplet miał być z połączenia owiec australijskich, wielbłąda z kimś tam jeszcze. Szczęśliwy kontrahent zyskiwał rzekomo sen jak w raju, zapewnienie normalizowania się nocnych procesów w organizmie, regulację hormonów i może emisję snów erotycznych po północy. Co może zwykła pościel w porównaniu z tą? Nic, bezradna!
A! Jeszcze gwarantowano mu długowieczność, bo krew się oczyszczała i układ trawienny filtrował nad ranem – czytałem instrukcję obsługi oraz rejestr korzyści. Dopóki go wszyscy nie wyśmiali – szczycił się tym. Po dwóch miesiącach gdzieś wrócił do starych pościeli, a tamtą zamknął w pięknym, foliowym, oryginalnym opakowaniu, takiej przeźroczystej walizeczce i wyniósł do drugiego pokoju. Może uwierała… W bonusie chyba dorzucili mu gratis jeden średni garnek oraz dwa noże, do warzyw i chleba – cezar, wybraniec losu! 3700 za całość – jak za kajzerki. Będę się upierał, że z butami jest paralelna kwestia, towar tylko tańszy, stąd czujki u większości z nas wyłączane. Byłem w Gdańsku w tym sklepie (2017 r.) i się zmyłem, wzięto mnie oczywiście w obroty jak do wirówki – ocalałem bez strat własnych. A modus operandi zyskałem już dawno taki to.
Dobry but do biegania czy roweru musi wytrzymać około roku, nie mniej, a co więcej to manna z nieba. Niezależnie, czy go kupisz w roztopy, styczeń czy suchotę maja. Wpadnie w kałużę, zaspę, soli złapie – sami wrogowie, ale rok ma działać bez zarzutów. Na gruncie miejskim, grząskim, leśnym – pełen kontakt z wahaniami temperatur i podłoży. Mam taką renomowaną markę, która wytrzymuje zawsze niecałe pół roku – dno, a bajońska! Trochę tylko w hierarchii niżej niż wyżej wspomniane gdańskie hity. Inne markowe niby lepsze, ale 300-400 złotych. Fartownie jednak nie ma potrzeby aż tyle wydawać. Można przyoszczędzić krocie, a jakością cieszyć się wymarzoną. Jak? Tu wystarczył jeden test wartości 89 zł. Niemiecka sieć Lidl, gdzie ma doły, tam nie ma gór, ale kurtki, buty, wiertarki, etc. – to słowem, co ponad artykułami spożywczymi (na które też nie narzekam) jest często objawieniem.
Dziesiątkę ustrzeliłem ostatnio przy końcu listopada, puchowe kurtki, obcisłe przeceniono na 29,99 – lekarki znajome brały… Jedną przymierzyłem – model! A ciepła, lekka – dosłownie za równowartość ośmiu kuponów lotto! Do butów jednakże a priori nie byłem przekonany – za tę cenę nie można zyskać niczego sensownego, więc kilka rzutów celowo pominąłem. Aż żyłka ciekawskiego zawzięła triumf – kup, mówię raz. Nawet jak po trzech miesiącach się rozejdą – niski koszt napadu wiedzy. I – uwierzcie – były to i są najbardziej wytrzymałe „ciżemki”, jakie kiedykolwiek miałem do dyspozycji, ekstremalnej wręcz odporności! Peanów może nie będę wyśpiewywał, ale znalazłem tak solidną przystań, że już innych portów nie szukam. Aktualnie gdy tylko o wiośnie czy jesieni zauważę awizo, biorę ich od razu dwie pary i gwiżdżę na problematykę, w czym na jogging aż długi rok się przekręci.
Komfort egzystencji – oto skrócona nazwa stanu! Nie jestem w żaden sposób oszczędny, znam siebie od tej strony, ale kupić jak najtaniej świetną rzecz – szczyt według mnie roztropności. A rozsądnych ludzi mało, wpisać się więc w ich poczet – sam smak! Nie przekreślam też lumpeksów, to sklepy bez sztuczek, kawa na ławę – tak to wygląda, inne nie będzie. Na kilka bezowocnych wizyt zawsze coś mi luksusowego wpadnie: bluzy od dresów, kaszkiet, nawet płaszcz kiedyś. Kroju zachodnioeuropejskiego, świetnie leży, zwraca uwagę. Snobizm trochę siedzi w mojej naturze, ale zejście na niziny też, szukam czasem rarytasów tam i je znajduję. Nie ma co robić z siebie lalusia i frajera z dobrego domu. Nic też nie poradzę np. na to, że lubię kląć – ze smakiem co prawda, ale lubię – lalusia w mym jestestwie śladu.
Za to chłodne myślenie strategiczne oraz lustro podsuwają niekiedy absolutnie niebanalne rozwiązania – wracamy do sztuczek handlowych. Z victorią jednak czynnika klienckiego, oto jak cyklicznie pokonywam wielkie sieci galeriowe. Zaczęło się od przypadku, jak to zawsze lub często w życiu. Koleżanka kiedyś kupowała kurtkę i koszule dla swego ośmioletniego syna, towarzyszyłem jej w wyborze. Ciuchy 1-5-10-15, na ten wiek. Sklep wiodący w branży, słynny w kraju, Złote Tarasy, Warszawa. Ona do przymierzalni z latoroślą, ja między wieszaki. Przechadzam się rząd po rzędzie i odkrywam w końcu ze zdumieniem, że w to i w tamto bez problemów pewnie bym się zmieścił! T-shirty, koszulki na długi rękaw, bluzki – wszystko od pasa w górę, bo nogi mam wysportowane i konkretne mięśniowo.
Zwiesiłem sobie na rękę „to i tamto” i też do przymierzalni. Pani wpuszczająca zdębiała, ale wytłumaczyłem jej, w czym szkopuł, tj. w braku przekonującego dowodu, czy w to wejdę – pozwoliła dokonać prób. Wszedłem celująco, zrobiłem zakup, dwie koszulki były kopią tych z rozmiarów męskich, męskie po 79 zł, moje – 29! Paraduję w nich non stop latem i kupuję dalej – Olsztyn, Elbląg, Kraków – przebitka kilkukrotna. Roztropność ma tak wiele imion! Ale geniuszem interesu był matki brat spod Białegostoku, który kiedyś zwizytował Iławę, bo miał wielkie problemy z kolanem. Podlasie nie potrafiło wykurować, to ojciec zaprosił go do siebie na leczenie – ortopeda wie, czy umie pomóc. Jakieś codzienne zastrzyki mu ordynowano, lepiej, ale 10 dni spędził tu, tj. u nas w domu. Oni tam wszyscy znają rosyjski perfekt, Białoruś obok, wieś w wieś, to i on szprechał jak Putin czy Pugaczowa. I raz z nudów wybrał się na targ.
Były to czasy masowej bytności tu gości zza wschodniej granicy, kupowało się od „ruskich” suszarki, majtki, budziki – lata 90., początek. Przyszedł rozradowany, z siedmioma parami skarpet i opowiada, jak wydatnie zaniżył koszta transakcji. Stała przed nim kolejka, doszło do niego i Rosjanin pyta „Szto dla tiebia?”. A Ziutek na to, że skarpetki i pyta, po ile one. Pyta po polsku, asa trzyma w rękawie. Na to Rosjanin „20”, a wtedy Ziutek z czystym rosyjskim: „Słuszaj, a kak dla druga, eta skolka?” („Jeżeli dla przyjaciela, to ile?”). To miało Rosjanina, z Jekaterynburga notabene, rozbroić, wziął Ziutka w objęcia i wzruszony rzucił: „30”! Jemy obiad, Ziutek to opowiada, podnieca się, na co staram się wyprostować: „Chyba na odwrót – najpierw rzucił 30, a zniżyło do dwudziestu?”. Nie, Ziutek utrzymuje swoją wersję wydarzeń.
Na to ojciec, to co to za „drug” jak podwyższył ci cenę o 50%? Jak podwyższył? – na to Ziutek – dzięki fortelowi dostałem to taniej! Nie dogadaliśmy się, Ziutek utrzymywał, że dostał taniej, bo… pierwej powiedziano mu 20, a po 30. Umysł ekonomicznie mu najwyraźniej działał nieskładnie. Ja potem poopowiadałem to naokoło i kiedyś jadę taksówką, kurs 12 złotych, ale taksówkarz zaznacza, że włącza opcję , bo się dobrze znamy i mam zapłacić 20. Oczywiście bierze 12, ale śmiejemy się do rozpuku. W Iławie taksówkarze to w ogóle zgrana paczka wesołych ludzi, w Warszawie zaś to cwaniacy, ale i na nich znalazłem modus operandi. Kolega raz z Centralnego spieszył na Okęcie, musiał wziąć taksówkę, odprawa na samolot nie cierpiała zwłoki. Wsiadł, wysiada na lotnisku – 90 złotych, a to naprawdę niewielka odległość.
Teraz już zapyla między punktami szybka kolejka, od czasów Euro, ale to działo się chwilę przed. Nauczony jego półdramatem, też chwilę przed, odbierałem z Chopina matkę, po czym w ekspres i do Iławy. Najlepiej na dworzec taksówką, była jesień, szaro, ciemno. Do tego mieliśmy pociąg za 35 minut i trzy godziny, a ona zmęczona, chcieliśmy jak najprędzej mknąć już torami nad Jeziorak. Taryf zatrzęsienie, podchodzę do pierwszej i pytam krótko: „Na Centralny kurs ile mniej więcej kosztuje?”. A gość: „28-30 złotych gdzieś będzie”. Super – mówię, wsiadamy, wyszło 29, żadnych chińskich rachunków od spryciarza. Podobnie raz uczyniłem w Krakowie, na kopiec Kościuszki jeden chciał 50, drugi 35 – zgadnijcie, kogo wybrałem? Ceny „kak dla druga” nie było – ułatwię! Bo generalnie jest to diabelna wojna, a mój portfel przynajmniej nie lubi, jak się go doi. Jak sensownie zużywa, nie ma nic przeciwko.
Stąd nowe poletka staram się rozgryźć dość szczegółowo, by się choć trochę poorientować w uwarunkowaniach! Potem wyrzucam na śmietnik gdańskie sklepy i firmowe cuda – choć czasem zwracam im honor, gdy ich oferta jest novum i bije konkurencję. Chodzi, by nie być stereotypowym, a bardziej jak dobry trener, tj. dobierać strategię pod następnego przeciwnika. Tani rower to zawsze dno, tani but niesportowy. Magnez w aptece po 4-5 złotych jest wydmuszką, taką pastylką bez badań laboratoryjnych.
Nie nakłaniam do sknerstwa, bo sam wręcz lubię błyskotki – klasowy zegarek, kosztowny telefon, takież AGD. Ale haraczy nie płaćmy zawsze – oczy szeroko otwarte, od rana do snu! Bo później już tylko somnambulicy chadzają…
LESZEK OLSZEWSKI