Kto bystry, ten w tygodniu pooglądał reklamy i spostrzegł, że zalew leków i propagandy proponowanej przez koncerny farmaceutyczne cyklicznie stara się zrobić z nas durniów. Takie stado durnych owiec, które wszelkie ukłucia w ręku czy efekt ciężkich powiek leci „leczyć” w aptekach, tych centrach chemii organicznej bieżącej cywilizacji. Przypomnę: Polacy łykają najwięcej tabletek na świecie, który stuka się z tego powodu w czoło! Te tabletki w waszych gardłach… W żadnym też innym kraju nie reklamuje się w telewizji dziesiątek (policzcie i spiszcie, co widzicie w monitorach) medykamentów! Z tych powodów, że ludzie ich się po prostu wystrzegają, jak mogą – rękoma i nogami. Wyjąwszy jednostki obłożnie chore! Ale leków ciężkich się nie reklamuje, bo to tak jakby wysławiać zastrzyki usypiające czy chemioterapię.
Ostatnia reklama jednych z tabletek na gardło obnażyła niechcący prawdę o firmach produkujących te tony „lekarstw”, a raczej śmieci, bo lektor odezwał się tak: „W przeciwieństwie do innych środków na zapalenie gardła, które nie zawierają ŻADNYCH substancji leczniczych, nasz… (i tu nazwa specyfiku) pomoże ci szybko pozbyć się dolegliwości”. Tydzień temu pisałem, że amerykańscy naukowcy udowodnili, że witaminy i minerały apteczne są g… warte, bo nic organizm z nich nie przyswaja. Słowem, ustami nam to wchodzi, a wiadomo, czym wychodzi i za ten jałowy trakt jeszcze dodatkowo słono płacimy. Generalnie jesteśmy tak ukształtowani z racji urodzenia, jak każdy inny gatunek! Tj. by wszystko, co potrzebne do życia, pobierać z pożywienia i natury, nie białych pastylek – no, puknijmy się w głowę dla otrzeźwienia!
Tyle że ten rynek to miliardy, grube – od was dla aptekarzy, firm produkujących leki i lekarzy, którzy będąc w kartelu, przepisują lub doradzają wam kolejne panacea. Cuda, które niszczą przede wszystkim nas od środka! Chemizują nam wnętrzności, potwornie osłabiając odporność (stąd częste nawroty gryp, przeziębień, kaszlów) i tak wpadamy w rów, który sami sobie kopiemy, wyrzucając pieniądze nawet po kioskach na różne środki przeciwbólowe. W Finlandii – dowiedziałem się ostatnio – wszystkie w zasadzie leki są na receptę. Nie ma, że idziesz do apteki jak do sklepu i obkupujesz się w reklamówkę polecanych ci specyfików, bo nawet przecież suchość w gardle wymaga tabletki bądź leczniczego sprayu. Starsi ludzie biorą leki, by żyć, my często, bo jak to nie brać, gdy chrypka w gardle – i tu zmiana mentalności jest konieczna!
Ze względów zdroworozsądkowych, mózgowych, finansowych, logicznych. Nie uchodźmy za durne stado owiec, łykaczy białego prochu na pierwsze lepsze wzdęcie, dajmy odpór tej nawałnicy w gazetach i na ekranach – nie odgrywajmy roli ryby kuszonej przynętą, by ją złowić! Nie uwierzycie! W tej chwili właśnie obserwuję w TV trzy kolejne (!) reklamy: cudowny środek na spalanie tłuszczu (idiotyzm), jakieś fenomenum na pozbycie się krost z twarzy (!) oraz megaluksus przedłużający kobietom młodość (polecam sport i dobrą dietę, nie chemię w tej materii).
A oto, co prywatnie napisała mi w temacie znana trójmiejska… kardiolog, tyle że napisała mi to prywatnie, zagadnięta, czy mam rację, podejmując temat! „Jestem przeciwniczką leków w 95% przypadków, drogiej chemii, która zatruwa nasze organizmy. Sama od lat leczę np. grypę, anginę, katar, przeziębienia etc. herbatką z imbiru. Imbir ma cudowne właściwości. Wzmiankowane choroby szybko przechodzą, a organizm po kuracji jest bardzo wzmocniony. Imbir to hasło reklamowe ucieleśnione w rzeczywistości, słowem samo zdrowie! Jeśli spożywamy imbir regularnie, to moim zdaniem nie ma nic lepszego, co moglibyśmy zrobić dla naszego organizmu! Jest on dużo tańszy od miksu spreparowanych w laboratoriach leków i w przeciwieństwie do nich wzmacnia i oczyszcza organizm, układając właściwie pochorobowo wszystkie jego klocki. Podobnie zresztą jak to robią inne „dary” natury, że wymienię miód, nalewki czy czosnek. Piszesz z mojej perspektywy antysystemowo, ale jak najbardziej zgodnie z nagą, zamiataną dziś skrzętnie przez możnych (laboratoria-koncerny-apteki) prawdą. Pozdrawiam Cię serdecznie!”.
Właśnie erygowałem 2014 rok Rokiem Bez Tabletki, a imbir po tym e-mailu na stałe wszedł mi w domowe menu spożywcze. Bez chorób, bo nie choruję (lata codziennego wysiłku sportowego), ot, po prostu – dla zdrowia! Mój ojciec zakreślił kiedyś błędne koło: „Im jesteś większy cherlak, tym częściej chorujesz, a im więcej leków wtedy przyjmiesz, tym jesteś większy cherlak!”. Dziwne, że lekarze prywatnie wiedzą, na czym świat stoi, a pacjenci często informowani są, że ziemia jest płaska. Chyba interes kręci podobne krzywizny linii prostej. Nie nasz zresztą interes, grunt to mieć jasny obraz sytuacji!
Podobny jest potrzebny także w kwestii jazdy po alkoholu, na kanwie tego wypadku w Kamieniu Pomorskim, w którym gość zabił sześć osób. Znajoma dziennikarka z ogólnopolskiego tygodnika pisze właśnie tekst o tym, że jeżdżenie na podwójnym gazie nie jest domeną bandytów, gówniarzy i mętów społecznych i pyta otwarcie znajomych: „Czy zdarzyło się to wam?”. A znajomych ma naprawdę znamienitych: jak nie kolegów po fachu, to artystów, aktorów, wykładowców wyższych uczelni – poważni ludzie. Spektrum diametralnie inne lansowanemu przez media stereotypowi, tj. łysej pale po dyskotece wracającej do domu na potrójnym palniku (gaz do dechy + alkohol + narkotyki). Oto jedna z odpowiedzi: „D. (tu imię dziennikarki), przez 10 lat prawie codziennie. Co więcej, mimo że od 14 lat jestem abstynentem, uważam, że problemem nie jest jeżdżenie po pijanemu, tylko ułańska fantazja. Normalnie jeżdżę szybko, a po alkoholu jeździłem ostrożnie, wiedząc, że mam spowolnione reakcje. I chociaż na gazie zrobiłem pewnie ze 100.000 km, nigdy w nic nie puknąłem.”
Lubię dawać do myślenia, przeczytajcie to dwa razy, zanim padniecie z mojego wyznania! Człowieka, który na gazie zrobił jeden kilometr, ale na jakim gazie?! Chociaż nie, 40 km, ale pierwsza historia to geologiczny archaik. Od niej może zacznę, bo nudna. W wieku ok. 20 lat, trzy lata po zrobieniu prawa jazdy, wracam z Olsztyna, mając w samochodzie dorodne ciasto kupione w tamtejszej cukierni oraz wino Martini, prezent od olsztyńskich znajomych dla matki z okazji jej imienin. Jest czerwiec, po godz. 20. Przemierzam kolejne kilometry, jadę i jakoś strasznie (do dziś to pamiętam) mnie suszy. Czy śledzia tego dnia zjadłem, czy coś do cna zasolonego – nie pamiętam już. Niemniej czuję „syndrom Sahary” – albo zaraz coś wypiję, albo umrę. No i tak myślę: sklepy wiejskie pozamykane, w domu jestem za niewyobrażalne 50 minut, a mam tu to cholerne wino, którego kropla załatwiłaby problem. Tak kalkuluję!
Perspektywa jednorazowego pociągnięcia kusi, bo pół lampki dosłownie czuję, że w siebie wleję i wyjdę z kryzysu, dojadę jakoś do domu. Na miejscu zaś – jasno sobie przedstawiam – wytłumaczę matce okoliczność dowiezienia wina lekko upitego: śledź wziął górę – miałem alternatywę umrzeć, więc wypiłem. Może mnie skrytykuje, ale przecież dojadę trzeźwy, secundo zaraz pozbywam się piekła piekielnego pragnienia. Tertio: matka wie, że jestem osobą niepijącą, to Martini zaś to dla mnie wybawienie. Prawie że płyn do czyszczenia naczyń bym wypił, znam się! Tak więc zrobię – decyzja podjęta, pragnienie z każdą sekundą większe. Upewnię się tylko – myślę – w lusterku wstecznym, czy nikogo nie mam za plecami, bo kto jedzie z frontu – widzę. Jest prosty odcinek drogi, tuż przed Ostródą, pusta droga, no to otwieramy Martini i chociaż dwa łyki w siebie, by przeżyć.
Jezu, jak chce się pić! Wino włożyłem między nogi, odkręcam zakrętkę – udało się, mam je otwarte, teraz tylko pociągnąć i zbawienie ciała gotowe! Żeby było niezauważalnie, znów patrzę przed szybę i w lusterko – całkowita pustka! No to siup, winszuję sobie – koniec suchot i podnoszę butelkę w geście trębacza do ust. Piję… ale ulga – lampka może płynu rozświetla mi zasolone wnętrze, przenika, koi! Momentalnie odczuwam, że mam po problemie – zeszło mi skomlenie o jakąkolwiek wodę prostą lub przetworzoną! Doceniam też Jezusa, który kiedyś zamienił wodę w wino – wiedział, jak zapewnić porządne nawodnienie swym pobratymcom, by nie padli na pustyni z wycieńczenia. Odkładając Martini od ust, zerkam, że w bocznej szybie narasta mi stopniowo cień! Cyrk, ale mija mnie właśnie samochód.
Zjawa, myślę, czy co? W ręku jeszcze butelka, wzrok zaciekawiony kieruję na lewo i co widzę? Nigdy nie zgadniecie! Wyprzedza mnie właśnie niespiesznie (jechałem wolno, konsumpcja wymagała nieśpieszenia się) nikt inny jak… policyjny radiowóz! Spadł z nieba chyba, cholera! Kontrolowałem sytuację z niemiecką wręcz dokładnością, ułamki sekundy wyłapywałem. Skąd on się tu wziął, na spadochronie go ktoś spuścił z załogą? Pot przeleciał mi po plecach, bo wiecie – łyk, a za to sprawa sądowa! Wtedy już uważałem polskie prawo za durne w niektórych aspektach, do tego zabiorą prawo jazdy i nigdy im nie wytłumaczę, w jakich okolicznościach sięgnąłem po ten zgubny łyk. Myśli kłębiły się przez dwie sekundy. Wyprzedzili mnie, czekam na lizaka, żeby zjechać, a tu nic – policja jedzie dalej!
Ślepi są, myślę, czy co się dzieje? Do dziś nie wiem. Może nie spojrzeli mi w szybę, może byli zagadani, niemniej uważam to za jeden z większych cudów, jakich doświadczyłem i od tego dnia naturalnie już nigdy problemów z alkoholem za kółkiem nie miałem. Do czasu drugiego błędu, megabłędu. Na szczęście też obyło się bez konsekwencji, zaraz się o nim dowiecie!
Codziennie uwielbiam trzeźwość, to mój stan podstawowy. W sylwestra nad ranem wracam roześmiany (opowiem zawsze kilka kawałów), wybawiony (robi się konkursy) i niezmiennie trzeźwy, możecie popytać. Niemniej ten drugi brzemienny wypadek nastąpił. Nastąpił niespodziewanie, nieplanowanie, spadł z nieba jak ten radiowóz przed Ostródą. Jest rok 2002, spotykam w parku przechodzącego Stefana Trykacza, nie widziałem go z pół roku, a może z rok nawet. Witamy się, a ten podekscytowany od razu rzuca mi w pierwszym zdaniu: „Mały, musisz dziś mnie odwiedzić. Wróciłem przedwczoraj z rejsu do Kaliningradu, tyle gatunkowych wódek i whisky nigdy nie przywiozłem! Ostrzegali, że nie można, ale można, ile chcesz! Jakie mam kształty butelek, jedna jak wieża Eiffle’a. Weź aparat, zrobisz zdjęcia na pamiątkę, tak? O której wpadniesz?” – zakończył na jednym oddechu. Na to ja, że postaram się po 22, bo coś tam mam do roboty, czy mu pasuje. Profesor na to, że nawet o 1 w nocy będzie czekał i taka umowa stanęła. Zajechałem pod jego blok samochodem o 22:45, faktycznie czekał: pokój rozświetlony, stół pusty – będą zdjęcia! Celebrował to. Kazał usiąść, opisał, jak przechytrzył celników i wkrótce udał się do pokoju nr 2 po te alkoholowe, białe kruki.
Najpierw przyniósł butelkę dwulitrową, wódkę Carską pamiętam i tu miał komunikat: „Mały, wiem, że przyjechałeś samochodem i nie pijesz, ale pół kieliszka musisz spróbować – jak ona rozgrzewa! Krew lepiej krąży, nawet po naparstku, naleję ci”. Grzecznie odmówiłem: „Nie, nie – dzięki, raz, że wódki nie piję, dwa, nie chcę nawet po naparstku wsiadać na kierownicę”. Był uparty: „No nie bądź debilem i nie odmawiał Stevowi! Żadna to ilość, przełkniesz, posiedzimy i zapomnisz!”. Błagał wzrokiem, to mówię: „Dobra, wlej, tylko naparstek”. No i wlał naparstek – wypiłem, nawet nie poczułem, wódka jak każda inna, choć wychwaliłem ją pod niebiosa. Po godzinie przyniósł jakieś brandy i też z tym naparstkiem naciska. Po kilku minutach mówię: „Ok, ale nic więcej. W sumie 50 ml wódki na 2h nic mi nie zrobi, ale już więcej naprawdę nic”.
Wypiłem. Może miałem pusty żołądek, może brak praktyki alkoholowej wyszedł – uderzyło mi to lekko do głowy, więc za kwadrans sam mówię do Stefana: „Możesz mi jeszcze coś wlać, wrócę do domu taksówką”. Jak to go ucieszyło – odżył. I teraz nie wiem, ale do 2:40 wypiłem może w sumie tych trutek z pół litra, może 100 gram więcej – i zacząłem głupio myśleć, chociaż nie aż tak głupio: „W głowie szum, ale czuję się nieźle. Wiem, co robię, przecież powoli dojadę do garażu ten kilometr. Po co samochód zostawiać na obcym parkingu?”. Ta wizja, o dziwo, szybko zwyciężyła, tak że jak się żegnałem przed 3, Stefan machał mi z balkonu z komunikatem: „Wstaw ten cholerny samochód i wracaj, do rana wszystko wypijemy!”. Tyle że ja już miałem dość, bo lata tak nie piłem! Wyjeżdżam ze Starego Miasta, równiutko, powolutku, kieruję się na pocztę.
Droga prosta, jadę idealnie, ale w głowie mi się kręci mocno, choć do dziś pamiętam, że czułem gwarancję organiczną, że wjadę do garażu idealnie. Między blokami na Niepodległości widzę jednak reflektory, zbliżam się, a to samotnie parkujący policyjny busik! Mam do nich 100 m, czekam na wyjście policjanta, by poddać mnie kontroli. Wyobrażacie sobie, jaka trauma! Dojeżdżam i – jak pod Ostródą – zero reakcji z ich strony! Nawiedza mnie więc myśl: „Miń ich, na gaz i szybko do garażu – jak wstawisz – nic ci nie udowodnią!”. W porę jednak przyszło otrzeźwienie: „Nie zwracaj na siebie uwagi, jedź dalej wolno, pewnie, tor jazdy masz przetrzeźwy”. I tak zrobiłem! Pod garażem słucham – cisza, żaden silnik się nie zbliża, samochód więc migiem do środka i do domu! Czułem się, jakby II wojna światowa mnie ominęła!
Cholerny alkohol abstynenta faktycznego wciągnął, zgłupił myślenie, po co wracałem samochodem? Chociaż z drugiej strony jechałem chyba bezpieczniej niż kiedykolwiek w życiu, jak ten pan z listu z góry. On zrobił 100 tys. km, ja praktycznie jeden, bo Ostróda by może wykazała setne promila. Ów 1 km mógł być tak brzemienny, że aż trudno sobie to wyobrazić. Mimo że wykroczenia dokonywała persona na co dzień niepijąca. Ówczesne gadzinowe tygodniki iławskie by mnie zmiażdżyły, już widziałem ich wielkie tytuły: „Znany felietonista pijany za kółkiem” i policjant dumnie podaje promile! Dlatego ja nie oceniam, czytając takie bzdury, bo może pierwszy raz, może po silnym stresie, a nie podaje się przy tym, że ktoś jechał wolno, jaki odcinek pokonywał. Gówniane są takie informacje do bólu. A świętych nie ma, piraci zaś drogowi rządzą i to jak!
LESZEK OLSZEWSKI