Polska jest krajem tylu głupich przepisów i aktów prawnych, że doprawdy zachodzi podejrzenie, iż jacyś ukryci potomkowie Groucho Marxa, Benny Hilla i inspektora Clouseau przedostali się tu jakoś, przeniknęli do sfer kodyfikacyjnych i dokonali swego dzieła, by powodów do ironicznego chichotu nigdy im nie zabrakło.
Leszek Olszewski
Nowy rząd próbuje to jakoś przeniknąć i stworzył w tym celu specjalną komisję do walki z bublami prawnymi. Niektóre gazety nawet zbierają sygnały od czytelników i na bieżąco przekazują kolejne idiotyzmy usankcjonowane różnorakimi regulacjami osłupiałym nierzadko oficjelom. Jakoś może uda się to finalnie ogarnąć. Dołóżmy swoich kilka cegiełek do ogólnej idei naprawy państwa pod kątem, by dobrze i wygodnie się tu żyło. Nie zaś – jak to bywa często – by karało ono dla samego karania, bo np. jakaś książka wykroczeń daje taką możliwość.
Szczytem absurdu są tu nierzadko przepisy ruchu drogowego, które roją się od nonsensów, z którymi – co też nie dziwi – kraje normalne w rodzaju Wielkiej Brytanii poradziły sobie z właściwą sobie pragmatyką. Nie pozwoliły, by wprowadzić je w obieg, punktując potem finansowo kastę kierowców myślących, którzy wiedzeni logiczną pracą swoich mózgów zmuszani są je nagminnie obchodzić. Za to przychodzi im płacić często mandaty w tym państwie, którego jedną z flag jest zinstytucjonalizowane bezmózgowie.
Zobaczcie, na jaki geniusz normujący nowe zjawisko zdobyła się RP w kwestii antyradarów. Jakiś Einstein – spec od spraw asfaltowych – wymyślił coś najprostszego na świecie: otóż nad Wisłą można je posiadać w swoich samochodach, nie można jednakże… z nich korzystać! Słowem, wydajemy kilkaset czy kilka tysięcy złotych tylko po to, żeby ów gadżet mieć i go nie włączać! Szkoda, że z telewizorami ktoś nie wpadł na podobny błysk intelektu, z komputerami, żyrandolami, piłkami tenisowymi albo butelkami z alkoholem w środku.
Egzekwują ów wymóg – gotowi wymagać nawet zakazu mrugania powiekami podczas rutynowych kontroli – policjanci z drogówki, dla których wlepienie mandatu za czasami byle co, to sacrum, które czczą, bo do takiej czci zostali przeszkoleni. Uważam, że wspomniana wyżej komisja rządowa powinna się a priori wziąć za takie zdefiniowane „perełki”, za które mało gdzie się karze poza Polską Najsłodszą. Antyradary w Wielkiej Brytanii nie dość, że są całkowicie dozwolone, to jeszcze udowodniono, że zaopatrzeni w nie kierowcy popełniają o 2/3 mniej wypadków niż pozostali.
W Cesarstwie Polskim nikt takimi niuansami się nie przejmuje – w kwestii antyradarów obowiązuje, podobnie jak w wielu innych, a nie mniej bzdurnych, absolutny zakaz i żadnej dyskusji – zrozumiano? W królestwie zarządzanym formalnie przez Elżbietę II Kodeks Drogowy zezwala na jeżdżenie na czerwonym świetle, o ile np. stoimy jak idioci na pustym skrzyżowaniu późnym wieczorem, a widoczność sprzyja skonstatowaniu swego całkowitego odosobnienia w owych realiach. Praktykuję ten zwyczaj, jadąc późno do Kauflandu i tylko czekam, aż mnie kiedyś ktoś namierzy i będę o przysłowiowe 100 zł chudszy na portfelu.
Tamże istnieje wszak 1000%-owa pewność sytuacji, bo wszelkie odnogi są odsłonięte i aż szkoda czekać na przepalenie się świateł do zieleni, więc nie czekam! Straszne wykroczenie a nawet przestępstwo – prawda? Wprost do skierowania pod obrady sądu 24-godzinnego z należycie pouczającym wyrokiem!
Kilkanaście dni temu ponoć policja w Iławie wpadła na wymierny sposób ogołocenia tutejszych zmotoryzowanych z kilkudziesięciu złotych, na konto czego rozstawiła się w dwóch miejscach obok siebie. Jeden wóz drogówki postawiono przy wyburzanej właśnie mleczarni, drugi na parkingu obok pawilonu Pod Kasztanem, czy jak on tam się nazywa. Łapanka tyczyła przepisu każącemu kierowcy, który ma zieloną strzałkę na czerwonym świetle, by zatrzymał swój samochód i po chwili dopiero ruszył w swój prawoskręt. Jeżdżę trochę po Polsce i nigdzie nie zauważyłem takiej maniery wśród użytkowników skrzyżowań, choć może taki krystalicznej durności przepis rzeczywiście ktoś napisał – żyjemy przecież w polskiej rzeczywistości.
Tyle że egzekwowanie go z podobnym pietyzmem zahacza już o surrealizm, którego to poczucia – widać – mocodawcy akcji nie wyczuli. Może po prostu chcieli nadgonić szastaniem mandatami z tego paragrafu jakiś debet finansowy reprezentowanej przez siebie instytucji, kto wie? Jakiej natury by nie były owe pobudki, dobrze radzę zarzucić podobne metody na przyszłość, bo na takim budowaniu wzajemnego szacunku do siebie jedna ze stron za daleko nie zajedzie – i nie mam tu na myśli kierowców.
Niech może drogówka ustawia się w weekendy w najmniej oczekiwanych przez piratów drogowych miejscach i tych tępi na pożytek swój, zwykłych kierowców, pieszych i w ogóle pro publico bono? O wiele prostsze i podszyte nutą podziękowania społeczeństwa, które może dzięki temu – w odruchu obronnym – przestanie opowiadać kawały o policjantach, a przerzuci się choćby na taksówkarzy czy wykładowców akademickich, kto wie? Póki co, jest odpłata pięknym za nadobne, a takie stanowienie wzajemnej kohabitacji nigdy do niczego sensownego nie doprowadziło.
Szacunek, jakim darzy się policję w Wielkiej Brytanii, USA czy Niemczech jest bezprzykładny i nie wziął się bynajmniej z odgrywanych przez tamtejsze drogówki tanich ciuciubabek z obywatelami. Tam dzieci marzą o czapeczce z nadrukiem „New York Police Department” czy kamizelce z logo NYPD. Wiedzą przy tym, że policja – utrzymywana z ich podatków – jest przede wszystkim do pomocy i ochrony uczciwych ludzi przed przestępcami. To są jej cele statutowe, których nie zakłócają kolejne nonsensy wymyślane przez jakichś zakompleksionych włodarzy zza biurka, wysyłających znienacka umundurowane komanda na akcje opresyjne przeciw obywatelom, by hurtowo wyłapywać tych, którzy jadą i jedzą chipsy czy krzyczą coś przez otwartą szybę, bo to niezgodne z przepisami!
Leszek Olszewski