Pewnie nieraz wydawało ci się, że już masz wszystko. Może przez chwilę byłeś nawet szczęśliwy. Pamiętasz, jak chciwie trzymałeś się szczęścia? Chciałeś je mieć na własność. A szczęście tak łatwo wymyka się z rąk, rozpływa niczym woda we mgle. Nie można go zamknąć w złotej szkatułce i mieć na własność. Ono wybiera sobie samo, kogo chce. Bywa ulotne niczym przechodzień. Szczęście to powiew wiatru we włosach, który przelatuje, dokąd chce.
Tomasz Reich
Nie ma przepisu na dobre życie. To, co jest dobre dla mnie, wcale nie musi być takie samo dla kogoś innego. Ciągle staram się zrozumieć, dlaczego woda płynie zamiast fruwać, dlaczego nie można zobaczyć wiatru, dokąd odchodzą ludzie, kiedy zamykają powieki, a ich usta na zawsze milkną. Pewnie łatwiej zrozumieć śmierć kogoś dorosłego niż dziecka. Przecież dzieci są niewinne i w dodatku całe życie przed nimi. Chcemy wierzyć, że w najgorszym przypadku śmierć przychodzi na starość, a jeśli już zabiera kogoś wcześniej, to na pewno dzieje się gdzieś daleko. A jeśli już kogoś spotyka wcześniej, to na pewno nikogo bliskiego. Tak chcemy wierzyć, bo przecież nie ma powodu, żeby miało być inaczej.
Kilka dni temu znowu zatrzęsło Iławą i jej okolicami. Wiadomość o śmierci Bartka i Miłosza Wojtczuków rozeszła się błyskawicznie po okolicy. Zginęli dwaj chłopcy i tylko cudem śmierci z rąk wyrwała się ich matka Kasia. Trudno pojąć ból, który spotkał matkę, a jeszcze trudniej wytłumaczyć komukolwiek śmierć niewinnych dzieci. Tragedia nie ma płci, nie ma wieku, nie ma też stałego adresu zamieszkania. Nigdy nie pyta się, czy ktoś jej pragnie, tylko okrutna przychodzi, kiedy chce i niszczy ludzkie życie w sposób bezwzględny. Trudno ją kochać, bo przecież w złu kochają się tylko szaleńcy. Tragedia przychodzi o wiele częściej do ludzi, którzy są szczęśliwi, bo przecież ludzie, którzy nie widzą sensu we własnym życiu, nie są w stanie docenić nawet uśmiechu na ludzkiej twarzy. Im niepotrzebny jest banał, w którym tak naprawdę ukryty jest sens. Ale w śmierci Bartka i Miłosza trudno się doszukiwać logiki i racjonalnego wyjaśnienia. Po prostu go nie ma. Choć dla statystyk to tylko suche liczby z dziennych raportów policyjnych kronik.
Tak było również i w tym przypadku. Raport policyjny jest bezwzględny. Podobnie jak bezwzględne bywa życie. To były sekundy, które zmieniły się w wielką tragedię. Według świadków, około godziny 17 w Stradomnie niedaleko Iławy fiat doblo zjechał nagle na przeciwległy pas ruchu i czołowo uderzył w osobowego renaulta. Dla jedenastoletniego Bartka to była ostatnia przejażdżka samochodem w życiu, bo zginął na miejscu. Zaledwie kilkanaście minut później zmarł Miłosz, któremu życia starczyło ledwie, żeby lekarze mogli dowieźć go do szpitala. Ich mama miała więcej szczęścia w tej tragedii, jej nie zabił przypadek. Najwięcej szczęścia miał jednak kierowca, który uderzył w samochód z matką i dziećmi. Jemu poza drobnymi ranami nic poważnego się nie stało. Jak ustaliła iławska policja, kierowca fiata był trzeźwy. Bartek już nigdy więcej nie pójdzie do szkoły. Nie będzie się też bawił na podwórku przed domem z Miłoszem. Od wypadku chłopcy żyją gdzie indziej, a już na pewno w sercach rodziców. Ich mama Kasia kilka dni temu napisała zresztą, że będzie ich kochać jeszcze bardziej, nawet po śmierci, kiedy znowu się spotkają i będą razem.
Na pewno trudno zmierzyć się rodzicom ze śmiercią dziecka, bo przecież największym bólem dla rodziców może być fakt, że nie będzie im dane przekonać się, jak radzą sobie ich własne dzieci. Mogę tylko podejrzewać, co czuje matka, która straciła własne dzieci, mogę tylko jej współczuć i mocno trzymać ją za rękę. Sam przeżyłem śmierć własnego brata Piotra, którego nie ma już dwadzieścia lat i często zastanawiam się, jakim byłby człowiekiem. Ale nigdy się tego nie dowiem, bo przecież uporczywie go brak. A nieobecność jest chyba największym bólem, który prędko nie mija. Niektórzy próbują zatrzymać szczęście na siłę lub przynajmniej w sytuacji, gdy spotka ich tragedia, próbują się przed jej następstwami chronić iluzją tego, co dawało im poczucie bezpieczeństwa. To nieprawda, że czas leczy rany. Nie każdy człowiek jest w stanie stawić czoła faktom, które bywają bezwzględne.
Przekonałem się o tym kilka lat temu, gdy poznałem rodzinę Anny German. Przyznam, że nigdy nie spotkałem w życiu człowieka tak bardzo kochającego własną żonę, jak Zbyszek Tucholski, który nie pogodził się z jej śmiercią do teraz. Piosenkarka zmarła dokładnie 27 lat temu i choć od tego tragicznego zdarzenia rzeczywistość wokół nas bardzo się zmieniła, to w domu German czas zatrzymał się w dniu jej śmierci. W domu piosenkarki na warszawskim Żoliborzu byłem tylko kilka razy. Pani Anna mieszkała z mężem i synem Zbyszkiem juniorem w przedwojennej willi w zacisznej uliczce nieopodal placu Wilsona. Piętrowa willa wybijała się z sąsiedztwa, bo w przeciwieństwie do pobliskich budynków była szara i smutna, a w ogrodzie od lat nikt nie posadził żadnej nowej rośliny. Ponoć Anna German bardzo lubiła kwiaty, sama troszczyła się o nie na tyle, ile tylko jej pozwalało zdrowie. Pan Zbyszek okazał się niezwykłym człowiekiem, który opowiadał o swojej żonie z wielką miłością. Nigdy wcześniej nie spotkałem tak zakochanego w kimś człowieka. Do teraz cały dom wygląda dokładnie tak jak w chwili, gdy Anna German zmarła. W salonie wciąż stoi pianino, ten sam kolor mają ściany, który bardzo lubiła piosenkarka. Nawet cisza jest taka sama, bo piosenek żony Tucholski zaczął słuchać dopiero dwadzieścia lat później. Wcześniej nie potrafił się przełamać. Tucholski nie chciał zresztą nic zmieniać w domu, bo twierdził, że żona jest gdzieś obok. Pewnie ma rację, bo przecież człowiek żyje tak długo, jak długo o nim pamiętamy.
Kilka dni temu byłem w domu księdza Jana Twardowskiego. Od kilku lat nie ma już tam gospodarza, bo przecież ksiądz odszedł. Już wiem, że śmierć nie zmienia nic między tymi, których przecież kochamy. Już wiem, że tylko jeszcze bardziej tęsknimy do spotkania z nimi. Dlatego mówię do Bartka i Miłosza do widzenia, bo przecież się jeszcze spotkamy.
TOMASZ GÜNTHER REICH