Dzisiaj ci, co zasłużyli, a nie dostaną w prezencie wielkopostnym, niech powitają małe dossier, jakie – myślę – przysporzy korzyści wielu z was. Ale i pozostałym mogą wyprostować się zaraz ścieżki trzeźwości. Tak potrzebnej, gdy przychodzi obcować i stawiać czoła wrogowi niemal doskonałemu. W tym wypadku myślę o operatorach telefonii komórkowej.
Leszek Olszewski: Sieci komórkowe do raportu!
Proszę mi wybaczyć mocniejsze słowa, już demilitaryzuję język, ale uszeregowałem sobie ostatnio praktyki, jakim jesteśmy poddawani łącząc się na rok czy dwa z „komórkowcami”. Praktyki, z których myślę niewielu zdaje sobie sprawę, a mamy tu do czynienia z chłodno skalkulowaną machiną kija i marchewki, którą obdziela się wybrańców w sytuacjach ostatecznych.
Wszystko wygląda ładnie zawsze na początku – weźcie jako przykład ceremonie ślubne, śluby czystości księży czy zakup właśnie telefonowego cacka z salonu GSM. Tych ostatnich nawet w dziurach pokroju Iławy funkcjonuje około dziesięciu, byś nie musiał fatygować się nadto, gdy ci przyjdzie ochota na wejście w układ.
Łatwo więc wejść, paść prawie z wrażenia od nadmiaru promocji, ulec czarowi najnowszej Nokii, Motoroli czy Samsunga i dowiedzieć się na końcu, że wszystko jest praktycznie za grosze, a abonament miesięczny to też żart finansowy. Spisanie umowy to także kilka minut – tu podpis, tam ksero, na koniec możemy wybrać numer, pakujemy wszystko w firmową reklamówkę i ryba złowiona.
Dla nas, ale przede wszystkim dla nich, bo na dwa zwykle lata zniżamy się dla sieci do roli szarego płatnika pozostawionego samemu sobie. Wszelkie reklamacje bowiem, na cokolwiek zwykle pozostają bez odzewu, po czym uroczy głos w słuchawce życzy nam prawie niezmiennie: „Miłego dnia”. Starsi ludzie zwłaszcza są niemiłosiernie nabierani, bo np. nie informuje się ich w salonie, iż w abonament wliczony jest standardowo billing, bez którego koszty trochę spadają, ale żeby z „usługi” później zrezygnować trzeba się najpierw dodzwonić do konsultanta w Warszawie.
A to czasem przy korzystaniu z automatycznego Biura Obsługi Klienta kilkunastominutowa mordęga, gdzie żąda się kolejno wciskania jakichś klawiszy, wchodzenia do podmenu, potwierdzania kodu abonenckiego – „cudów na kiju” dla emerytów, że porównam z białostocka. Pułapek jest więcej i czają się one dosłownie co krok. To dodatkowe minuty okazują się tylko wewnątrzsieciowymi, to popsutego telefonu na gwarancji nie chcą naprawić w serwisie udowadniając, że wpadł ci do jeziora, to znów programy profitów płynące z rzetelnego płacenia rachunków trzeba aktywować prawie jak procedurę użycia bomby atomowej (dzwonienie, wysyłanie podań, uzasadnień, faksy).
Ale największa pułapka czai się na końcu i tę część tekstu przeczytajcie – jeśli zajdzie taka potrzeba – dwa razy. Nazwijmy ją roboczo „szukanie frajera”, bo zaprawdę metoda tym pachnie, tym bardziej, że szukanie owo przynosi nadobfite żniwa, bo frajerów nie brakuje, że zacznę od swojej przemiłej osoby. Kończy nam się w którymś momencie wyrok, okazuje się przy tym, że w międzyczasie cena minuty spadła czterokrotnie i weszło naliczanie sekundowe (z czego nie korzystamy) i szczęsnego dnia odzywa się nam przyjaźnie dzwonek w telefonie.
Dzwonią „ze stolycy” mili ludzie z informacją, że przysługuje nam w ramach programu „zostań z nami” nowiutki telefon za złotówkę, połączony z aktem podpisania nowej umowy na kolejne 24 miesiące – zapraszamy! Są i aparaty droższe, ale emeryci zwłaszcza biorą to, co najtańsze, bo co 20. z nich wie co to SMS, o MMS-ach nie wspominając. Frajerzy więc płyną szerokim strumieniem, a centrala zaciera ręce – mamy ich!
Ułuda nowego sprzętu dzwoniącego, z kolorowym wyświetlaczem i mrugającą diodą robi zwykle swoje – jesteśmy złowieni tanim sprzętem ponownie. Co zatem pozostaje – spytają tu i tam? Filozofia elastycznego betonu – odpowiadam, zdając sobie sprawę, że nikt nie wie o co chodzi. Jedynym otóż momentem, kiedy sieci na nas może zależeć jest czas, gdy zachodzi ryzyko, że po wygaśnięciu umowy przeniesiemy swe fundusze do konkurencji. Tego się boją, ale o tym nie mówią.
Taktyka jest taka – „szukanie frajera” to właśnie telefon z Warszawy z propozycją wymiany sprzętu. Kto idzie i wymienia nie robi za mądrze, bo ew. przedłużenie powinniśmy uzależnić od oferty całościowej a nie li tylko sprzętu, bo on jest najmniej ważny. Chodzi, żeby mieć więcej a płacić mniej. Pytajmy więc o dodatkowe minuty, rabaty, telefony z wyższej półki etc. skoro mamy w sumie tam przesiedzieć cztery lata.
Jeśli tak robimy konsultanci widzą, że „szukanie frajera” tu nie wypala i za jakiś czas dzwonią ponownie, z coraz lepszą ofertą im bliżej nam do końca umowy. Pojawiają się tu często indywidualne ugody, bo wypuścić ze swych szponów co miesiąc lekką ręką kilkanaście tysięcy osób, którym kończą się „wyroki” byłoby katastrofą dla firmy. Dzwoniący do nas są za to indywidualnie rozliczani, stąd jak robi się gorąco stają na głowie by nas utrzymać w swoich szeregach płatniczych.
Mają oni – w zależności od hierarchii – nawet swoje tajne poziomy negocjacji z klientem. Tu chłopak lub dziewczyna z iławskiego salonu w czterostopniowej skali może wspiąć się na poziom drugi, Warszawa zaś to stopień trzeci i czwarty. Ten ostatni jest uprawniony już do prezentacji kokosów, które dla nas osobiście zerwał. Ryzyko takiej gry jest żadne, bo przecież możemy przechodzić dziś z sieci do sieci zachowując pierwotny numer. Najbardziej bezsensowne jest jednak zareagowanie na pierwszy „telefon zachęcający”, tu powinno się nawet w cudzysłowie karać podnieconych, jeśli taki lub taka zarywa dzień i biegnie co nogi wyskoczą dokonać „doskonałej” transakcji.
Ta to niestety ofiara korporacji wzięła zaledwie udział w akcji „szukanie frajera” w charakterze jej głównego bohatera i tym tekstem o charakterze ogólnouświadamiającym chciałem to z podwójnym naciskiem zaakcentować. Uzyskanie kompendium wiedzy na ten temat nie było naturalnie proste, bo niektóre fakty są pilnie strzeżoną tajemnicą opisywanych firm. Liczę, że nie pójdzie to na marne i powodzenia w boju!
Leszek Olszewski