Co prawda w Iławie nie mieszkam już od ponad 4 lat, ale ciągnie mnie tu, jak wilka do lasu. 40 lat życia w tym urokliwym mieście zrobiło swoje i zawsze miło wracać. Milej jeszcze spacerować uliczkami i kątem oka obserwować ludzi. Chowam się pod zasłoną kaptura niczym Robin Hood i kroczę miastem, które podobno biedne, ludzie bez pracy chodzą głodni, a włodarze miasta mają w poszanowaniu lud swój i sami tylko sobie sakiewki napełniają.
Idę i myślę, czego nie można powiedzieć o pewnej grupie zawodowej – oni albo idą, albo myślą. Idę i patrzę na to urokliwe miejsce opuszczone przez biznesmenów i przedsiębiorców, gdzie domy pod strzechą się pochylają, gdzie szkapy ciągną pusty wóz drabiniasty. Gdzie dzieci głodne w obdartych gaciach biegają boso po kałużach, trzymając w dłoni pajdę chleba z wodą i cukrem...
Zaraz... cholera, to nie ta bajka i nie to miasto!
Ale przecież ludzie piszą, że źle, że biednie. Porównując słowa, jakie czytam często na forum „kurka” z rzeczywistością, jaką spotykam, wjeżdżając do mojego ukochanego miasta, dzieli przepaść wielkości kanionu Kolorado.
Jak miasto, w którym podobno nie ma pracy, z którego uciekają młodzi ludzie, wciąż się rozrasta. Powstają nowe domy – nie mylić z budownictwem społecznym. Te, o których piszę i które naocznie widziałam, są niczym rodem z Beverly Hills. Podjazdy z granitowej kostki, dachówka solidna kryje dach, a mury z nie byle jakiej cegły i dwa garaże. A auta? Aut nie powstydziłby się niejeden biskup. Jaguary, mercedesy klasy S, najnowszy cud techniki producentów opla czy też jeepy lub benzynożrące amerykańskie czołgi o pojemności 3500 l.
Gdzie tu bieda, pytam? Biedny nie jeździ autem, które pali 50/100. Nie buduje domu o 300 metrach kwadratowych opalanych gazem ziemnym i nie ma w domu złoconego kranu w WC.
Zresztą tę biedną Iławę najlepiej ogląda się z perspektywy 1 listopada, gdy na groby najbliższych ciągną tłumy moich rodaków i ziomków.
Ciekawość i wścibskość kobiety to jej cecha główna, więc zasłonięta kapturem, by nie przystawać co chwila i nie opowiadać, co u mnie, jak mi się żyje i jak sobie radzę w tym „wielkim” świecie... obserwuję spod brwi wchodzących w bramę cmentarną... Oczywiście jeszcze nie nogami do przodu w poziomie.
Tu jeden w kożuszku Boss, inny odziany w Zarę a jeszcze inny w portkach River Island i butach Louis Vuitton. Głowa oczywiście wysoko, by każdy widział, kto to, kogo to stać na owe ciuchy.
Łącznie na ciele jednej z osób mnie mijających szybko obliczyłam – oczywiście poza tymi pod kurtką i bielizną, ale czuję, że gatki Calvina Kleina miał – ciuchy za jakieś 4 tysiaki. No niezły biedak!
W ogóle odniosłam wrażenie, że to raczej ja, dziś osoba z Trójmiasta, jestem zacofana. Nie mam butów za tysiaka, nie mam sweterka Tony\'ego czy markowej kurtki. W ogóle nie mam na sobie żadnej metki, bo mnie wkurzają i je odcinam.
Zaczynam się czuć obco. Czyżbym aż tak prześmiardła „wielkim” miastem, że nie pasuję już do swoich, do tych ludzi, z którymi żyłam 40 lat. Do ludzi, jak ja... z małego miasteczka, w którym nie ma fabryk, nie ma przedsiębiorstw i czas nie goni? Gdzie ulice zapełniły banki i sklepiki z ciuchami po kimś tam albo chińskimi wyrobami. Gdzie każdy, kogo spotkasz na ulicy, płacze, że ciężko się żyje, a w garażu fura za 70 tysiaków i na ręku zegarek za kilka setek.
Prawdę mówiąc, jestem szczęśliwa ze swego życia w nowej ojczyźnie. Pracę mam... ba, nawet dwie i pół! Zdrowie po japońsku – jako tako, ale jest. Dzieci dorosłe, żyjące bezstresowo, korzystające z dobrodziejstw obecnej tu kultury wszelakiej. A życie nie do końca jest tak szybkie, jakby się wydawało tym, którzy żyją na wsiach. Jest czas na kino, teatr, wystawy, spotkania w dobrych klubach czy restauracjach i to nie całkiem takich taboo. Sopot, miasto, które nigdy nie śpi, zawsze poczęstuje cię dobrą, solidną kawą, a Gdynia świeżą rybą o poranku.
Wydaje mi się, że ten pęd za luksusem ludzi z małych miast to swoista kompensacja – daleko mi do metropolii, to stworzę ją sobie sam. Dowartościowanie się, by nie być gorszym. By dogonić tych z „wielkiego świata”. Tylko po co? Z chęci bycia ważnym... lepszym? Przecież to takie snobistyczne. Stąd pewnie drogie jedzenie, drogie ubrania, drogie utrzymanie mieszkania, drogie paliwo. Ludzie sami się nakręcają, wywyższają i tworzą supergrunt do tego, by robić się w balona przez przedsiębiorców prowadzących lokalne biznesy, którzy żerują na tym.
Ciśnie się na usta – sami sobie zgotowaliście ten los.
Patrząc na Iławę już z mej perspektywy, zauważam, że ocenia się tu ludzi po tym, jak wyglądają, a nie jakie wartości przekazują. Jeden przez drugiego chce być lepszy. Sąsiad kupił skodę, to ja kupię audi... Sąsiadka kupiła tv 40 cali, to ja kupię tv 56 cali.
Nieważne, że pracuję – o ile mam pracę, kupuję za gotówkę – po 16 godzin dziennie i nie mam czasu włączyć tv, ale go mam! A co!
Iławianie uważają się za pępek ciała geograficznego. Ich naturę bycia ważnym widać nie tylko na własnym podwórku, ale też na moim... trójmiejskim.
Auto z blachami NIL zawsze jedzie lewym pasem. Nigdy środkowym, nigdy prawym. Co tam, że myka Grunwaldzką 50 km/h i wstrzymuje ruch... Jedzie. Jedzie ważna osoba z Iławy. Parkowanie też musi być z klasą. Każdy z tutejszych kierowców ustawia auto na parkingu galerii handlowej tak, by swobodnie stanęło inne i jego pasażer mógł wyjść bez ocierania się o brudną karoserię. NIL parkuje tak, by biały pas wyznaczający miejsce parkingowe miał między kołami.
Nieważne, że w niedzielę miejsc parkingowych w centrach handlowych jak na receptę... Ważne, że NIL zaparkował... z „klasą”.
Mieszkańcy Trójmiasta tak samo wkurzają się na kierowców z Iławy, tak jak iławscy na kierowców z blachami NNM (czyt. niebezpieczeństwo na mieście).
Akcentowanie, że jestem z Iławy, miasteczka znanego jedynie żeglarzom i więźniom, odbywa się w różny sposób na różne sposoby. Widać to bardzo, gdy jest się już poza nim... z zewnątrz.
Tu, gdzie teraz moja nowa ojczyzna, nikt nie zwraca uwagi na to, jakim autem jeździsz. Ważne, że sprawnym. Nieważne, jaką masz metkę na gaciach lub jej brak. Ważne, jakim jesteś człowiekiem.
Tu nikt nie przedkłada wyglądu nad rozum. Tu szacunek mają do siebie wszyscy ludzie bez względu na to, z jakiej gliny cię ulepili.
Tu, wokół mnie, mieszka dużo młodych ludzi z Iławy, którzy osiedlili się tu po studiach. Często spotykamy się i rozmawiamy o „starej” naszej ojczyźnie. Ci młodzi ludzie podzielają moje zdanie. Gdy wracają z rodzinnego miasta, odczuwają, tak jak ja zresztą, zrzucenie balastu nadymania się i spinania na pokaz.
W Iławie trzeba wyglądać, nie być. To tak jak z tymi drogimi butami. One nie mają być wygodne, one mają walić po oczach wyglądem... ceną!
Kocham Iławę... żeby nie było! Ale stroszenie piór i zadzieranie nosa przez iławian mnie denerwuje. Wkurza wnet to udawanie, ta sztuczna rzeczywistość. Wieczne narzekanie na rządzących, ale bez jakiejkolwiek reakcji. Jeśli tak źle, to czemu nie wywieziecie na taczce Ptasznika i Rygielskiego?
Po co wam tacy sternicy? Domniemywam jednak, że marudzicie, bo lubicie.
Prawdę mówiąc, każdemu mieszkańcowi zafundowałabym tygodniową terapię, czyli wyjazd do Anglii do miasteczka o tym samym gabarycie. Tamtejsi ludzie mają inną mentalność i można od nich wiele się nauczyć. Szczególnie tego, że życie nie polega na pędzie, stanie konta czy wyglądzie. Tam ludzie żyją... Uśmiechają się każdego ranka i na pytanie – co u ciebie? Odpowiadają – jest OK, jest super. Nawet gdy już piąty dzień pada deszcz, a na ulicach kałuże i przed chwilką opryskał go samochód.
Na moje szczęście podobnie odpowiadają ludzie w Trójmieście. Ja także. Dlatego gdy zaczepiona na ulicy i pytana przez znajomych w Iławie odpowiadam, jak przywołany Anglik, widzę w oczach pytającego totalne zdziwienie. A niech się dziwi. Mnie jest super... czego i wam, moi kochani rodacy, z okazji nadchodzących świąt bardzo życzę!
Moje będą jeszcze szczęśliwsze, bo odwiedza mnie ukochana rodzina. Wreszcie!
JOANNA MAY MAJEWSKA