Przyłączam się do przekonania wyrażonego przez redakcję Głosu Lubawskiego, że „sądowa przygoda, jaką zafundował sobie na własne życzenie Kleina, będzie dla niego nauczką i uzmysłowi temu dziennikarzowi, że obrażanie innych osób to niedobry sposób na pisanie ciekawych i pouczających artykułów”. Rzeczywiście! Obrażanie innych to niedobry sposób!
Andrzej Kleina
W marcu 2005 roku ukazał się w Głosie anonimowy „list mieszkańca ulicy Sądowej”, który oceniam jako napisany przez sekretarza magistratu Macieja Radtke. Był on, w mojej ocenie, niczym innym jak kontynuacją walki o rząd dusz ludzkich, które tygodnik Głos Lubawski indoktrynował, mówiąc, iż jedynym sensownym rozwiązaniem dotyczącym przyszłości śmieci i odpadów, jest pozostawienie wysypiska śmieci w dotychczasowym miejscu, czyli Sampławie.
Była to „opcja magistracka”, chcąca za pieniądze społeczne zafundować firmie prywatnej niezwykły prezent. Mówiłem o tym wiele razy na łamach Kuriera.
NIKCZEMNA FILOZOFIA WARTOŚCI
Wspomniany wyżej list, był nie tylko obraźliwą próbą deprecjacji mojej osoby. Był także, a może przede wszystkim agresywną formą obrony poprzez atak ze strony absurdalnej „opcji magistrackiej”. Nawet aktualnie wypowiedziane sformułowanie redakcji, iż „wniosek z lektury listu (tego z marca) nasuwał się sam: Kleina nie miał moralnego prawa wypowiadać się o przyszłości składowiska, jeżeli sam świadomie nie korzystał z pojemnika”, jest zadziwiające.
Sformułowanie to jest expressis verbis gwałtem zadanym ludzkiej inteligencji, gdyż sprowadza się do absurdu. Niedaleka jest już droga, by powiedzieć, że alkoholik nie może zajmować się sprawami związanymi z AIDS, czy chory na AIDS nie ma prawa o chorobie alkoholowej też mówić. Z przyczyn oczywistych nie należy mówić w domu powieszonego o sznurze, ale to przecież całkowicie inna kategoria.
Rzekomo anonimowy twórca listu, zamiast zajmować się faktami i ich logicznymi powiązaniami, wbrew logice zajmuje się aksjologią (filozofią wartości). Ba, żeby tylko on! Również redakcja Głosu, ale ona idzie dalej i staje się stroną w sporze. Wszystko to powoduje, iż mam śmiałość skonstruować hipotezę, iż zarówno list, jak i ostatni tekst redakcyjny pisała ta sama osoba, czyli Maciej Radtke. Coś niebywałego! Sekretarz magistratu pisze teksty redakcyjne...
Błażej Urbański odmówił publikacji mojej odpowiedzi na ów list z marca. Bałamutne jest stwierdzenie redakcji, iż o odmowie publikacji zadecydowała zarówno jej zbyt duża objętość, jak i dobra osobiste osób trzecich (Radtke), których moja polemika rzekomo naruszała.
Dodam jedynie, iż odpowiedź moja, wyblokowana w Głosie, opublikowana została w Kurierze. I przez osobę, nazywającą siebie „mieszkańcem ulicy Sądowej”, nie został wszczęty proces o naruszenie jego dóbr osobistych. Dlaczego? Niewykluczone, że właśnie również dlatego, że powód musiałby wystąpić z imienia i nazwiska, a tego zapewne odsłonięcia uniknąć chciał sprawca listu, czyli w mojej ocenie Maciej Radtke...
SPOTKANIE W SĄDZIE
Sąd zgodnie z moim wnioskiem, wniesionym z ostrożności procesowej, nakazał skrócenie tekstu odpowiedzi do rozmiaru „listu czytelnika”. Rzeczywiście, skrócona forma odpowiedzi ode mnie do redakcji Głosu nie dotarła, bo dotrzeć nie mogła, ponieważ jej publikacja miała nastąpić w wyniku postanowienia sądu (czyli nakazania przez sąd), a nie nadesłania jej do redakcji w trakcie toczącego się procesu.
Kłamliwym jest więc stwierdzenie redakcji Głosu, iż sąd „nakazał Kleinie, by ten za jego pośrednictwem przesłał poprawione sprostowanie do listu czytelnika”. Na marginesie dodam, iż każdy kto miał do czynienia z sądem wie, że pisma dla sądu pisze się w tylu egzemplarzach, ile jest stron sporu plus jeden dla sądu. I to uczyniłem! Gdybym wygrał sprawę, sąd przesłałby redakcji skrócony tekst z nakazem publikacji. Takie to przecież proste!
W lipcu 2005 roku Głos opublikował 2 płatne ogłoszenia prasowe autorstwa burmistrza Lubawy Edmunda Standary oraz prywatnie Macieja Radtke. Próba odpowiedzi na łamach Głosu spełzła na niczym, ponieważ – zdaniem Urbańskiego – publikacja moich odpowiedzi mogłaby nastąpić po uiszczeniu stosownej opłaty.
Ba, ale nawet teraz redakcja twierdzi uparcie, iż „łatwo sobie wyobrazić do jakich absurdalnych sytuacji mogłoby dojść, gdyby redakcja miała obowiązek zamieszczania nieodpłatnie sprostowań i komentarzy do płatnych reklam”.
Urbański popełnia dwa błędy. Po pierwsze: fakt, iż opublikowano dwa teksty za pieniądze i na stronach reklamowych, nie oznacza, iż teksty te mają walor reklamowy (pasty na odciski na przykład, bądź proszku dwa w jednym). Były to teksty stricte polemiczne, w stosunku do moich wypowiedzi prasowych. I traktowanie ich jako reklam, jest fałszem. Bo, reklam czego, czy raczej kogo: Standary i Radtke?
NA NAUKĘ NIGDY ZA PÓŹNO
Po drugie zaś, i tu posłużę się glosą do wyroku Sądu Najwyższego z dnia 10 września 1999 r. (III CKN 939/98): „Z treści art. 31 pkt 1 prawa prasowego nie wynika, aby redaktorowi naczelnemu przysługiwało prawo wstępnej kontroli prawdziwości i ścisłości prostowanych wiadomości. Wręcz przeciwnie, wykładnia tego przepisu zdaje się prowadzić raczej do wniosku, iż żądający sprostowania może to czynić w stosunku do tych wiadomości, które według wiedzy i przekonania są nieprawdziwe lub nieścisłe. Sprostowanie ma umożliwić zainteresowanemu przedstawienie własnej wersji zdarzeń. Nakazując odnoszenie się do faktów, ustawodawca zezwala jednak prostującemu wiadomość na przedstawienie opinii publicznej tego, jak te fakty odbiera. Tak więc sprostowanie z natury rzeczy służy przedstawieniu przez prostującego jego subiektywnego punktu widzenia”.
Sprostowanie nie jest więc formą korekty, jak sądzi Urbański, oczywistych pomyłek rzeczowych zawartych w jakiejkolwiek postaci w gazecie, a tylko przedstawieniem własnej wersji wydarzeń. I to zostało mi uniemożliwione! Czyją więc „prawdę” chroni Urbański? Obiektywną czy magistracką? Fakty jednoznacznie alarmują, że magistracką! I to jest patologiczne!
W liście otwartym „mieszkaniec ulicy Sądowej” zadał mi szereg pytań, winna więc redakcja gazety mieć świadomość, iż skoro zostałem wywołany do tablicy, zechcę nań odpowiedzieć, a mimo to odpowiedź moja się nie ukazała.
Żądanie ode mnie opłaty za publikację tekstów będących odpowiedzią do płatnych ogłoszeń, jest zarówno kpiną z prawa stanowionego, jak i obyczajowego. Nie może być bowiem tak, iż niezbywalne, konstytucyjne prawo do obrony przysługuje tylko osobnikom, którzy posiadają pieniądze i chcą je na ten cel wydać.
PRZEDWCZESNE ODTRĄBIENIE SUKCESU
Do tej pory nie jest mi znane postanowienie sądu w części opisowej, zapadłe 29 listopada 2005 roku. A redakcja Głosu już powiada, iż Sąd Okręgowy w Elblągu podzielił stanowisko Błażeja Urbańskiego.
W innym miejscu natomiast, cytując uzasadnienie wyroku, redakcja powiada zupełnie coś innego. Stwierdza bowiem, że sąd podkreślił, że teksty Kleiny nie stanowią sprostowania informacji nierzetelnych i nieprawdziwych w rozumieniu przepisów prawa (nie muszą – patrz: powyższa glosa do wyroku SN).
Mówi ponadto Urbański, że teksty te są nieczytelne (konsumentami swoich tekstów czynię ludzi inteligentnych), obraźliwe i naruszają dobre imię przytoczonych w polemikach osób. Krótko mówiąc, nie podzielił sąd stanowiska Urbańskiego, który kazał mi za publikację zapłacić... I to stanowi dla mnie ogromny sukces! Co prawda, na razie tylko ambicjonalny!
Czy sporne teksty były obraźliwe? Były publikowane w Kurierze, a powództwo przeciwko mnie nie zostało, póki co, wniesione, więc teksty bronią się same... A sąd – na tym etapie sprawy – ma takie zdanie! I tylko tyle!
Rzeczywiście, sąd w dniu 16 grudnia 2005 roku odrzucił mój wniosek o sporządzenie uzasadnienia wyroku. Zdaniem sądu, wpłynął on po upływie ustawowego terminu. Moim zdaniem, sąd wyciągnął wadliwy wniosek i na postanowienie to została złożona skarga, o czym już redakcja nie zechciała czytelników Głosu poinformować. Ustawa powiada bowiem nie o terminie odbioru pisma, a o terminie nadania, a ten został dochowany.
Problem polega na czym innym. Pismo moje zostało wadliwie zaadresowane i tu tkwi szkopuł. Zaadresowałem je bowiem pomyłkowo do Sądu Rejonowego w Elblągu, a powinienem do Sądu Okręgowego (nota bene – obydwa mieszczą się w tym samym gmachu). Czyli rzeczywiście, w wyniku pomyłki, zafundowałem sobie na tym etapie chwilową porażkę.
Mimo wszystko, przedwczesna radość zapanowała w redakcji Głosu Lubawskiego i magistracie. Postępowanie w sprawie tej bowiem nie jest zakończone!
„LUDZIE Z FERAJNY” I KOLEJNE PRÓBY
W trakcie toczącego się procesu, trzykrotnie próbowałem „przebić” się na łamy Głosu z innymi kwestiami. Próbowałem, ale nie zdołałem! Na początku nowego roku zainicjuję więc kolejny proces o nakazanie publikacji...
Próbowałem opublikować tekst polemiczny do listu otwartego Kazimierza Cholawo, który tym wystąpieniem zapoczątkował swoją, być może, batalię samorządową.
Błażej Urbański odpowiedział krótko: „Nie przychylam się do pana prośby z uwagi na fakt, że pańska polemika nie stanowi w rozumieniu ustawy prawo prasowe rzeczowego i odnoszącego się do faktów sprostowania wiadomości nieścisłej lub nieprawdziwej”. Odpowiedziałem Urbańskiemu, między innymi, że Cholawo niezgodnie z prawdą manipuluje faktami. Powiedziałem też, iż ze względu na fakt zajmowania się tą sprawą w Kurierze, mam prawo do zabrania głosu w sytuacji, kiedy – moim zdaniem – zjawisko to jest przedstawiane w sposób nierzetelny i mało staranny.
W kolejnej odpowiedzi, Urbański wypowiedział rzecz niebywałą. Stwierdził bowiem, iż moja „polemika z Kazimierzem Cholawo nie jest materiałem zamówionym do druku. Ponadto nie odnosi się do mojej osoby i w związku z powyższym nie zostanie opublikowana na łamach tygodnika, którym kieruje”.
Niebywałość tej wypowiedzi zasadza się na dwóch kwestiach. Po pierwsze, mówiąc o swej „kierowniczej roli”, Urbański wykazuje niesamowite poczucie mocy, charakterystyczne dla „ludzi z ferajny”. Po wtóre, fraza przezeń wypowiedziana artykułuje wprost, iż list otwarty Cholawo został zamówiony doraźnie, bądź – poprzez fakt specyficznego współbrzmienia z filozofią lubawskiego magistratu i Głosu (czytać razem!) – został dlatego i tylko dlatego opublikowany. Wypowiedź Urbańskiego jest nie tylko absurdalna; ona jest również swoistym i jakże ponurym żartem z instytucji listu otwartego.
Próbowałem też opublikować sprostowanie do wypowiedzi byłego dziennikarza Głosu, aktualnego dyrektora OSiR – Jacka Różańskiego, który na podstawie wyrwanej z kontekstu mojej wypowiedzi wyciągnął wniosek, który w mojej ocenie był nadużyciem i stawiał mnie na pozycji wroga lubawskich zapasów. Próbowałem, ale nie zdołałem.
Próbowałem opublikować sprostowanie do tekstu wiceburmistrza lubawskiego magistratu Stanisława Kieruzela pt. „Dlaczego pan kłamie, panie Kleina”. Odpowiedź moja ukazała się w Kurierze, w Głosie natomiast sprostowanie się nie ukazało. Nic nie robi sobie Urbański z art. 31 prawa prasowego, który powiada, iż „na wniosek zainteresowanej osoby redaktor naczelny jest zobowiązany opublikować bezpłatnie”. On każe mi zapłacić! On jest ponad prawem! Ale coż, jak na razie, jest silny „siłą ferajny”. Jeszcze jest!
Wolność prasy nie jest celem samym w sobie. Urbański postrzega ją jako: „Wolnoć Tomku w swoim domku”. A to nieprawda. Wolna prasa ma przede wszystkim zapewnić czytelnikom dostęp do prawdy oraz umożliwić im podejmowanie świadomych decyzji w życiu społecznym.
W moim rozumieniu nie może być więc tak, że od kaprysu Urbańskiego, reprezentującego żywotny i domniemany interes „ludzi z ferajny”, sprzeniewierzając się niezależności (podstawowej zasadzie dziennikarskiej), dokonuje cenzury „nieprawomyślnych” tekstów, który to relikt z epoki „czarnej wołgi” nadal w Głosie ma się doskonale.
Czytelnik winien mieć do dyspozycji nie jedną, a minimum dwie prawdy. W innym przypadku – przypadku obowiązującym aktualnie w Głosie Lubawskim – mamy do czynienia z rzeczywistością białoruską... Bo, powtórzę, czytelnik musi mieć prawo do dokonywania wyborów. I ja o to walczę! Również w sądzie! Moja konsekwencja to nie maniacki upór! Pech Macieja Radtke, tego spiritus movens magistrackiej czeladki (i reszty „ludzi z ferajny”) nazywa się niezmiennie Andrzej Franciszek Kleina... Jako urodzony optymista wierzę, że dołączą do mnie inni!
Com napisał, napisałem...
Andrzej Kleina
PS. Mimo, iż nie jestem dziennikarzem (lub jestem dziennikarzem z pytajnikiem i wykrzyknikiem, jak słusznie zauważył Głos), chciałbym, żeby tygodnik Głos Lubawski był również od opiniowania, a nie tylko od informowania. Opiniowania, czyli wyrażania własnych opinii. Chociaż informacja, albo jej brak, to jest też formowanie albo deformowanie opinii... A nic tak nie deformuje opinii jak dezinformacja, jedna z nielicznych specjalności Głosu.