Wezwał mnie Andrzej Kleina do tablicy. W swoim felietonie wezwał. Nie w tym tylko. Lokalna demokracja spędza mu sen z powiek i pytania o lokalną demokrację. Przed wyborami pyta. Ale dłuższy już czas ten problem wałkuje.
Janusz Ostrowski
Z uwagą śledzę wywody Andrzeja Kleiny. Te o Standarze, o Maśkiewiczu, o Dawidzie, o Sadowskim – i paru jeszcze innych tuzach lokalnej demokracji. I obrywa Kleina, na Forum internetowym Kuriera zwłaszcza. Anonimowo. Też demokratycznie. I przynajmniej wrogów udało mu się – na początek – zmobilizować. Nie, nie do debaty. Nie, żeby przyznano mu rację. Raczej po to, aby odmówić mu prawa, demokratycznego prawa do widzenia, do formułowania poglądów, do patrzenia lokalnej władzy na ręce. I to przed wyborami. Rządzący nie lubią krytyki. Kimkolwiek są.
Aktualne problemy mają na ogół swoje źródło w przeszłości. Czasem nawet odległej. Przeszłość dostarcza wzorca, szablonu, szkieletu. Pozostawia ślad głębszy i trwalszy, niż się nam wydaje. I władza się do tych mętnych pokładów odwołuje. Obecna – tym bardziej. I brzmi to jak banał. Bo w jakimś sensie jest to banał. Ale banał wagi ciężkiej.
Wystarczy się uważnie rozglądać. Nawet jeśli robić to mimowolnie. Ot tak, po prostu. To tradycja. I pewnie zawrzeć można w niej wszystko. Z racjonalizacją naszych osobistych niepowodzeń włącznie. Jednak nie sposób od niej „uciec”, tym bardziej „wymknąć”. Jest. I tym, na co pozwala, to przede wszystkim granice pytań jakie możemy postawić i szablony działań, do których nas skłania. Dziś. W takiej a nie innej sytuacji. I nie daje gwarancji, że odpowiedzi na pytania będą „prawdziwe” a działania „skuteczne”. Będą. I to jest ich siła.
Przykład może od lokalnej demokracji odległy. Kiedy prezydent, premier czy minister w wolnej Polsce zleca sądom, prokuraturze, więziennictwu czy służbom specjalnym zadania sprzeczne z demokratycznym obyczajem, to robota sama dobiera odpowiednich wykonawców.
Dla starej PRL-owskiej kadry słowa przywódców państwa brzmią jak dźwięk znajomej pobudki. Ten dźwięk budzi z uśpienia nawyki ukształtowane w przeszłości: sędziowską służalczość, gotowość tajniaków do wykonywania bezprawnych poleceń, dyspozycyjność kuratorów oświaty, uległość nauczycieli. Ba, nawet związków dziennikarzy, jak choćby Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich w sprawie „afery taśmowej”.
I na tym fundamencie władza się realizuje. Do tego fundamentu się odwołuje. Do niemych słów i gestów. Do półprawd, ćwierćprawd i gównoprawd. Z nich wyrasta arogancki język władzy, jej pewność siebie. I jej bezradność w rozwiązywaniu problemów. Język emocji, frustracji, rozczarowania. Fasadowa demokracja III, IV czy V RP z twarzą Renaty Begier.
Wciąż budzimy się mokrzy w tej samej Polsce. Z tą samą tęsknotą o Polsce wreszcie normalnej, wolnej od głupoty, cynizmu, obłudy. Kłamstwa czy udawanej egzaltacji. Z tego nie rodzi się Wspólnota. Tu nie ma miejsca na Społeczeństwo. Na lokalną demokrację. Na demokrację po prostu.
Bo władzę i Prawo odbieramy w kategoriach statusowych – jako sytuację, w której człowiek panuje nad człowiekiem. To zupełnie inna tradycja. Nie zachodnioeuropejska. Jest Naród, nie ma Społeczeństwa. Tu nie ma miejsca na rzeczową debatę. Na dyskusję o wizji państwa, samorządu, o modelu porządku społecznego. Ta tradycja jest pusta. Fundament jak lotne piaski.
Pyta Andrzej Kleina, co lokalnej demokracji zagraża? Powiem – nic jej nie zagraża. Bo jak może coś zagrażać czemuś, czego nie ma?
Bo demokracja to coś więcej niż forma sprawowania władzy. Niż naga procedura wrzutu kartki do urny, postawienie krzyżyka obok milczącego, partyjnego kandydata na radnego, burmistrza. Wywołanych plakatem ze społecznego niebytu. Bo nie ma Lokalności, którą budują aktywne jednostki, których łączą inne więzi niż terytorialne. Nie ma tej Wspólnoty, którą łączy i tworzy każdego dnia współdziałanie, współodczuwanie, współodpowiedzialność. Tym, co pozostaje „lepiszczem” tej wspólnoty, to utrwalające się przekonanie, że demokracja jest tylko fasadą, za którą rządzą niejasne układy, obce wpływy, złodziejstwo i oszustwo.
A po drugiej stronie są Oni. Maśkiewicze, Standary, Żylińscy, Sadowscy... Samorządowi administratorzy stanowisk i wszelkich korzyści. Bo w tej mikrodyskusji, którą Kleina zainicjował, owych Onych jak na lekarstwo. Głuche milczenie.
Pytanie, które mnie nurtuje, Andrzeju, nie dotyczy troski o to, co może demokracji lokalnej zagrażać. To raczej pytanie – jakie kryteria pozwalają odróżnić Żylińskiego od Maśkiewicza? Jak to się dzieje, że wyborcze odczucia mijają się z osiągnięciami. A może jest tak, że Układ (szara sieć, na którą powołuje się PiS) nie jest siecią czy układem szarych komórek? Że kryteria, jakimi posługuje się zmieniający wyborca, to argumenty emocji?
Jak muszą widzieć włodarzy miasta ci zwykli i poczciwi obywatele, że co wybory dają się zwieźć czczymi obietnicami, mętną przeszłością czy czymś podobnym? Kogo z kim łączą?
Czy wreszcie lokalnie działające partie, stronnictwa, komitety wyborcze w proces budowania wspólnoty włączają się czy odwrotnie? Jaka jest ich rola w budowaniu tzw. zaplecza politycznego? Jak odbywają się targi i przepychanki? Kto kogo „kupuje” czy samorządowo korumpuje?
Te pytania są niewygodne. Niewygodne i nieprzyzwoite. A wyborca, wspólnota, lokalna demokracja? Jeszcze nie tu. Może kiedyś.
Ludzkimi wyborami kierują również symbole. W tej jednej kwestii, jaką jest budowanie lokalnej wspólnoty, i one są ważne.
Janusz Ostrowski