TAXI DLA KLIENTA CZY KLIENT DLA TAXI?
Byłem świadkiem dość ciekawej i absorbującej sceny. Noc z soboty na niedzielę, kończące się spotkanie znajomych i zamówiona taksówka w jednej z iławskich korporacji. Oczekiwanie gości w domu gospodarzy na zamówiony transport i wielkie zdziwienie, kiedy po niespełna 10 minutach od złożenia zamówienia widać za oknem odjeżdżającą taksówkę. Po ponownym wykonaniu telefonu taksówkarz ma pretensje do klienta, że czekał 10 minut i nikt nie wyszedł...
Czy klient, który złożył zamówienie ma obowiązek wyczekiwać na zewnątrz w ciemną i zimną noc, aż pan taksówkarz zechce łaskawie po niego przyjechać i zarobić jeszcze za to swoją dolę? No cóż, takie coś może i by przeszło w czasach realnego socjalizmu...
Na aparacie telefonicznym taksówkarza, czy też osoby przyjmującej zgłoszenie, na pewno musiał wyświetlić się numer telefonu klienta – przecież żadna szanująca się korporacja nie jest „10 lat przed ludźmi pierwotnymi” i nie używa starych aparatów telefonicznych, które nie posiadają opcji wyświetlania numerów.
Ileż nam pod tym względem brakuje... W Niemczech na zamówioną taksówkę czeka się od telefonu do telefonu, czyli od momentu złożenia zamówienia do chwili, kiedy taksówka po nas przyjedzie, a jej kierowca – oczywiście w ramach swoich obowiązków – powiadomi nas telefonicznie, że już jest na miejscu i cierpliwie czeka. Biorąc pod uwagę, że Iława – szczególnie w sezonie wakacyjnym – bardzo chętnie jest odwiedzana przez turystów, którymi są w dużej mierze również obcokrajowcy, rodzi się następujące pytanie: jaki wizerunek będzie miało miasto dzięki takim usługodawcom jak ten „nocny taksówkarz”?
Można ironizować, że nasz „nocny taksówkarz” wykazał się sporą głupotą, skoro postępując w ten sposób zaryzykował utratę klienta i dobrej reputacji na rzecz konkurencji. Czy jednak kumple z korporacji dowiedzą się kiedykolwiek o postępowaniu kolegi?
Wojciech Kaniuka
MOSTY BĘDĄ LEKIEM
Lektura z rekonesansu władz Iławy w temacie zagospodarowania brzegów Jezioraka i wyspy pozwala snuć marzenia, że wreszcie nastąpi ożywienie inwestycyjne Iławy. Aby wesprzeć pomysły samorządowców, proponuję kilka podpowiedzi.
Iława to piękne miasto, ale każde turystyczne miasto musi mieć albo jakieś zabytki, albo inne atrakcje przyciągające turystów. Nasze miasto nie ma zbyt wielu atrakcji, to i turystów (poza wodniakami) nie ma zbyt wielu.
Włodarze miasta zastanawiają się jak zagospodarować wyspę Wielką Żuławę. I tu mam pomysł. Aby znaleźć dobrego kupca na wyspę, najpierw trzeba ją połączyć z lądem. Słyszałem o różnych futurystycznych pomysłach jak kolejka linowa czy prom. Proponuję dobre przykłady wysoko prowadzonego mostu, który będzie spełniał jednocześnie i dobry dojazd do wyspy, i zarazem będzie wspaniałym obiektem widokowym.
Tylko most może zapewnić dla wyspy zaopatrzenie, dobry dojazd (dziś żaden turysta nie pozostawi na brzegu dobrego auta) oraz uzbrojenie w postaci dostaw wody i odbioru ścieków. Taki most należy zlokalizować w osi ulicy Kajki. Są tam naturalne warunki terenowe, aby most znajdował się na odpowiedniej wysokości oraz pod którym będą mogły swobodnie pływać żaglówki (nawet z wysokimi masztami).
Drugi temat to most pomiędzy Małym Jeziorakiem a Dużym Jeziorakiem. W Kurierze podczas rozmowy z władzami samorządowymi był poruszany temat nowej kładki w ciągu alei dookoła Małego Jezioraka. Tu również mam propozycję. Czy nie warto w ramach modernizacji odcinka drogi „16” (od ronda Konstytucji 3 Maja do nowego ronda przy ul. Sienkiewicza) zbudować na styku jezior docelowo nowy most, podobny jak niedawno zbudowany obwodnicą na rzece Iławce? Most, który powiększyłby prześwit pomiędzy jeziorami w celu dotlenienia Małego Jezioraka, a jednocześnie zwiększył bezpieczeństwo jednostek pływających (samochodów i pieszych również).
Nowy most miałby szerokie chodniki i ścieżki rowerowe (trwałe), a nie – jak dotychczasowa prowizorka, która wymaga corocznego remontu w postaci wymiany drewnianych elementów i malowania.
Waldemar Kowalski
FASCYNACJA IŁAWĄ
Pół dnia to bardzo mało. Ale pół dnia to bardzo wiele. Zwłaszcza, gdy nic nie było planowane, przemyślane. Iława nie kojarzyła się z niczym; no, może z Deutsch-Eylau, pogłosem nastoletnich fascynacji średniowieczem i Krzyżakami.
Bo to miał być tylko punkt na trasie Ostróda, Iława, Susz, Sztum, Malbork, Gdańsk. Punkt o tyle istotny, iż skracał niebezpieczeństwo popełnienia błędu (o konsekwencjach mierzonych kilometrami, czasem i litrami benzyny, której produkt niemieckiego przemysłu motoryzacyjnego nie żłopie wprawdzie jak chory koń, ale też i nie dozuje sobie niczym zasuszony magister farmacji). Miał być, ale nie był. Bo w oczy wlazł ratusz. Istny cud.
Pokażcie mi swój ratusz, a powiem wam, jakim jesteście miastem. Iława to prawdziwe miasto. Nie potrzebuje podpórek. Komturów (nawet jeśli były to osoby tak znaczne, jak Sighard von Schwarzenburg, było nie było – dobroczyńca, założyciel...). Nie potrzebuje biskupów pomezańskich, Napoleona, grafów. Bo Iława to miasto! Ot, co! Bez dopisków.
Moi krakowscy prezydenci – sukcesorzy (jakby nie patrzeć) sławetnego wójta Albrechta, który wzniecił był taką ruchawkę, że aż majestat musiał się zniżyć do spraw gminu – ogłaszają, biedacy, swoje decyzje światu z gmachu może dostojnego, ale jednak odziedziczonego: z prywatnego ongiś pałacu Wielopolskich.
A tu – masz! A tu – jest! Ratusz – że tylko pozazdrościć! Ale żeby tylko ratusz... Sam ratusz to przecież za mało, żeby urodzonego sceptyka zatrzymać w ponadnormatywnym (wyrób niemieckiego przemysłu za naturalną traktuje prędkość, stojącą w jaskrawej sprzeczności z normatywem kodeksu drogowego...) pędzie ku perle Hanzy. O wiele za mało.
Ratusz był akceleratorem. Impulsem. A reszta – bynajmniej nie milczeniem. Wręcz – peanem. No, bo te czyste – mimo poranku i mimo rozwijającego się dnia – ulice, trawniki i trotuary; ten dziwnie nie-polski porządek. Ta rzetelność, wyzierająca zewsząd. I ta bliskość miejsc ważnych, jak kwintesencja dojrzałej miejskości: iście europejski (zdaje się skądinąd, że odbudowany i odnowiony za polsko-niemieckie pieniądze) ratusz i jakże europejski gotyk nieodległego kościoła (czerwonego). Niby od Sasa do Lasa, ale przecież zbieżne, współbrzmiące.
A do tego to jezioro w sercu miasta... Jakże inny stosunek do wody niż w macierzystym Krakowie, na słowiańską modłę odsuwającym się od Wisły; jakże inny i jakże mądry (aż dziw: bo kto, jak nie Habsburgowie tyle włożyli starań, tyle pieniędzy, aby nauczyć zabobonnych dzikoludów, jak koegzystować w wodą!).
Miała być chwila: tyle, ile sterowany obojętną wobec normatywów drogowych (przepraszam...) ręką produkt będzie potrzebował na zaliczenie jednego z kilku punktów na trasie Ostróda – Gdańsk. Miała być chwila. Wyszło pół dnia.
A pół dnia to za mało przecież. Choć w tym kontekście – czy naprawdę niewiele? Ale, na szczęście, nie zamierzam jutro umierać. A tym bardziej: zapomnieć o iławskiej fascynacji.
Waldemar Bałda
Kraków