Co ma zrobić turysta, gdy złym trafem w środku lata leje, wieje i chłodzi? Może rozgrzać się jakimś napojem dostępnym całodobowo w kilku sklepach na terenie Iławy, ale może też sięgnąć po lokalną prasę, a tu przypadkiem felieton specjalnie dla turysty – o rzeczach, których na próżno szukać w broszurkach dostępnych w informacji turystycznej. Oto i on.
Na pierwszym miejscu atrakcji, o których się nie wspomina, zdecydowanie postawiłbym na świetliki. Te małe, świecące robaczki potrafią stworzyć niezwykłe widowisko dla każdego, kto ma choć trochę poetyckiej wrażliwości. Aby je podziwiać, trzeba się zdecydować na nieco niestandardowe zachowanie i wybrać się w czerwcu czy lipcu do lasu, niedługo po zmierzchu. Stuprocentowej gwarancji, że je znajdziemy nie dam, ale szansa jest dość duża. Możemy natknąć się tam również na inne niespodzianki. Pewnego razu, w ramach nocnego, świetlikowego spaceru, ujrzałem w głębinach leśnych dziwne światło. Dobrze, że nie towarzyszyły mu demoniczne głosy, bo czułbym się zobowiązany do włączenia szybkiego wstecznego biegu. Dostrzeżenie fioletowego, dość intensywnego światła w środku lasu, z dala od jakiejkolwiek ścieżki, oznacza najczęściej, że z umysłem dzieje się coś bardzo niedobrego. Na szczęście, zanim zdążyłem wyciągnąć telefon, aby w trybie pilnym umówić się na wizytę u psychiatry, sprawa się wyjaśniła. Nie było to ani UFO, ani stado elfów, ale miłośnicy entomologii polowali na nocne robale, wabiąc je fioletem.
Kolejna atrakcja grająca na nutach duszy to jezioro Kociołek w pobliżu Smolnik. Jezioro niewielkie, właściwie wyglądające jak większe bagienko, ale feria kolorów w tym miejscu i ogólny klimat, zwłaszcza jesienią, zapiera dech. Do tego dodajmy kąpiel podczas wznoszącej się mgiełki i zapach porastającego brzegi leśnego rozmarynu i jesteśmy w romantycznych klimatach z czasów i poezji Mickiewicza. Brakuje tylko duchów.
No więc polecam nasze lasy, ale przewrotnie wiem, że nie znajdą wielu amatorów. Egoistycznie nawet przyznam się, że najchętniej postawiłbym przy wejściu do nich, dla odstraszenia amatorów, jakieś tabliczki typu „Uwaga wilki” czy „W razie ataku niedźwiedzia prosimy o wspięcie się na najbliższe drzewo i zawiadomienie służby leśnej”. Choć najbliżej, w miarę groźne zwierzęta znaleźć można chyba w Karpatach. Lasy pełne ludzi to dla mnie koszmar. Wolę dzicz i ciszę.
Jako ciekawostkę dodam, że w lasach mamy system monitoringu, więc można nawet w internecie obejrzeć sobie nagraną tu akcję kradzieży drzewa.
Z innych atrakcji mieliśmy kiedyś przy zakładzie karnym pokaz tzw. machania, czyli migowej komunikacji rozpowszechnionej w środowisku więziennym. Skończyło się to jednak jakiś czas temu po zainstalowaniu tzw. blend w oknach. „Machali” więźniowie do znajomych stojących pod murem na wolności. Język ten oparty jest, zdaje się, na angielskim systemie palcowym, znanym przedwojennym harcerzom. Tychże harcerzy polskojęzyczni kolaboranci sowietów wsadzali po wojnie chętnie do mamra, stąd rozpowszechnienie tego języka w celach.
Przez kilkanaście lat mieszkałem jakieś 50 metrów od więzienia. Jednego sąsiada z klatki po lewej stronie i drugiego z tej po prawej internowali (za czasów Jaruzelskiego) za działalność opozycyjną, więc, że tak powiem, jestem w temacie. Niestety władze zaniedbują turystyczny potencjał branży więziennictwa i nie zamierzają w najbliższym czasie zaoferować zwiedzania w połączeniu z wystawami dotyczącymi kultury obiektów zamkniętych. Dziwne, bo stawiam, że byłby to hit. Jak na razie do więzienia zapraszani są sportowcy, aby opisać lokatorom swoje pasje i sukcesy, czy muzycy, np. w ramach imprezy towarzyszącej naszemu sztandarowemu festiwalowi jazzowemu.
Osoby nieobyte z miejscowościami turystycznymi mogę poinformować, że w okolicach pozamiejskich wybrzeży Jezioraka można się natknąć jeszcze na ludzi, którzy amatorsko pogrywają na instrumentach muzycznych, głównie gitarach. I co może wydawać się dziwne, nie potrzeba im do tego ani żadnej sceny, ani kamer. Zwykle nie jest to poziom mistrzowski, ale trąci autentyzmem i ma swoją wartość. Niegdyś gitary, czy bębnów posłuchać można było w okolicach centrum miasta. Ale że centrum się ucywilizowało, a graniu towarzyszyło zwykle jakieś piwo, teraz tego już nie uświadczysz, bo grozi to mandatem. Zresztą dla turystów z krajów o odmiennej kulturze ciekawe może być obserwowanie scenek rozgrywających się masowo w letnie wieczory. Teatrum to wygląda zwykle tak: dwie czy kilka osób na ławce w jakimś ciemniejszym zaułku ustawicznie rozglądają się na lewo i prawo, co jakiś czas wyciągają z ukrycia puszkę czy butelkę i szybko biorą kilka łyków. Nagle pada słowo klucz – „jadą”. Następnie pada albo uspokajające zdanie „eee, to tylko taksówka”, albo w przypadku pecha podjeżdża policja.
Sam jako zwolennik piw regionalnych i naturalnych jestem zmuszony przepisami, w przypadku chęci napicia się piwa pod chmurką, konspirować się jak partyzant, bo w lokalach podają zwykle tylko piwo przemysłowe. To co robić? Kupić piwo w sklepie, iść z nim do restauracji i opłacić usługę możliwości wypicia własnego piwa? Przesada. Na szczęście, jak dotąd, zwrócono mi tylko uwagę, żebym jednak publicznie w miejscu niedozwolonym piwa nie pił, bo nie wolno. Byli to jacyś kulturalni praktykanci policyjni z jakiejś szkoły. Zdarzenie miało miejsce z 5 lat temu, więc nie wiem do końca, jak podejście policji wygląda teraz.
Wielkim nieobecnym lokalnego biznesu turystycznego jest Pan Samochodzik. Wielu z zadowoleniem powitałoby krążącą po mieście amfibię skonstruowaną przez wujka Gromiłłę. Jednak szanowni turyści muszą poczekać na ten moment, bo podobno Pan Samochodzik wciąż jeszcze gdzieś pod Jerzwałdem jest na etapie opracowywania, wspólnie z Gajowym Maruchą, planu efektownego wejścia w życie Iławy.
KRZYSZTOF KURPIECKI