Po ciężkiej chorobie zmarł 5 czerwca 2009 roku w Iławie legendarny – nie waham się użyć tego słowa – kapłan tych ziem: ksiądz Władysław Rudnicki (1930-2009), wieloletni proboszcz parafii w Lasecznie. Postać księdza była na tyle wymykająca się jakiemukolwiek schematyzmowi, zaszufladkowaniu, że postanowiłem tym tekstem uczcić jego pamięć jak najgodniej to możliwe.
Leszek Olszewski
Najpierw notka biograficzna, bo od tego nie uciekniemy. Przyszły ksiądz Władysław urodził się 9 listopada 1930 r. w Zabielach, wsi położonej 30 km na północ od Łomży. W 1951 r. po złożeniu egzaminu dojrzałości wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego Hosianum w Olsztynie, gdzie przyjął święcenia kapłańskie 24 czerwca 1956 r. Następnie pracował jako wikariusz parafii św. Brunona w Giżycku, a potem pod wezwaniem Zesłania Ducha Świętego w Ząbrowie. W 1972 roku objął zaś probostwo parafii w Lasecznie, które piastował do roku 1989 r.
Sześć lat wcześniej biskup warmiński Jan Obłąk odznaczył ks. Władysława godnością kanonika Kapituły Pomezańskiej, co czyniło go duchownym nr 1 w okolicach i samej Iławie. Od grudnia 1989 r. za zgodą biskupa warmińskiego Edmunda Piszcza ks. Rudnicki przebywał na stałe w USA, a konkretnie w diecezji Rockville w stanie Nowy Jork, gdzie pracował duszpastersko aż do 2007 roku. We wrześniu tego roku przyjechał po raz kolejny do Polski z myślą naturalnie o powrocie do Stanów Zjednoczonych. Niestety ciężka choroba uniemożliwiła mu to. Wrócił za ocean tylko na miesiąc i powrócił do Polski – zawsze podkreślał bowiem, że tutaj chce umrzeć…
Pogrzeb księdza Władysława odbył się 9 czerwca w rodzinnych Zabielach, 150 km od Iławy, a uroczystościom przewodniczył ksiądz arcybiskup Edward Ziemba, metropolita warmiński. Dwa dni wcześniej pożegnała go Iława – otwarta trumna z ciałem księdza wystawiona była w kościele św. Brata Alberta na osiedlu Podleśnym – cześć Jego pamięci!
Tyle faktów i treści eschatologicznych, teraz wróćmy księdza życiu i powspominajmy, jak unikalnego kruszcu był człowiekiem! Znałem księdza Władka od małego brzdąca, z moim ojcem byli bowiem panowie zażyłymi przyjaciółmi. Pierwsze moje dziecięce, później chłopięce wrażenia to postać w jakiejś dziwacznej, czarnej sukni niezwykle żywego temperamentu, wiecznie roześmiana, rubaszna, serdecznie witająca się z nami każdorazowo, gdy pojawialiśmy się w Lasecznie. Później dowiedziałem się, że to właśnie on ochrzcił mnie potajemnie w pewną śnieżną, zimową noc – oficjalna uroczystość chociażby przez wzgląd na prestiżowe stanowiska, jakie zajmowali rodzice – nie wchodziła wówczas w grę.
Potem ociec po wielokroć dawał mi najnowsze dossier „co tam u Władka”. Często wspominał, że to jedyny ksiądz, jakiego zna, bezgranicznie wręcz kochany przez swoich parafian. Każda rodzina mogła w parafii liczyć na jego pomoc – rzeczową, a te najbiedniejsze także finansową.
Sam ojciec wielu z nich „na prośbę Władka” wysyłał na specjalistyczne leczenie do Olsztyna czy Warszawy, bo on również miał podobny trend do altruistycznego pochylania się nad ludzkim nieszczęściem – ot, bratnie dusze zbratały się w realnym życiu! Ich losy krzyżowały się właściwie do końca. Ojciec mój leżał po raz n-ty w szpitalu właśnie jesienią 2007 r., gdy ze zdziwieniem skonstatował mi, że „Władek leży na sali obok”. Potem trzy kolejne tury szpitalne zaliczyli nieoczekiwanie razem, aż pielęgniarki się dziwiły, że chyba doktor Olszewski ściąga tu każdorazowo księdza albo na odwrót. Kiedyś nawet ksiądz przy mnie podszedł do łóżka ojca i powiedział: „Ty Zenek, a może my razem do Pana Boga pójdziemy?” i – jak to on – wybuchnął śmiechem!
Opowiadał też, jak go zdziwiła Polska, gdy pod koniec lat 90-tych, po prawie dekadzie nieobecności ją odwiedził. Pozwolę sobie na cytat: „Wchodzę – opowiadał jak to zawsze on ze swadą – do kościoła, msza, a tu nagle ksiądz jak nie ryknie na obecnych: na to nie dajecie, tego nie ma, co wy sobie myślicie, itd., a oni siedzą jak trusie. Cisza! Szok! Ja gdybym w Nowym Jorku na mszy podczas kazania nie opowiedział dwóch kawałów i nie pożegnał na koniec każdego osobno, to za tydzień kazanie miałbym do pustych ścian – nikt by nie przyszedł!”. W Lasecznie w jego nabożeństwach uczestniczyły tłumy.
Mało tego. W latach, gdy był mężczyzną w pełni sił i zdrowia – wiem – przychodziły gremialnie młode dziewczyny i panny, które stanowiły nieformalny, powiedzielibyśmy dzisiaj, fanclub duchownego! Był on bowiem fizycznie typem niezwykle atrakcyjnego mężczyzny – przystojnym, wysokim, postawnym, obdarzonym pięknym, dźwięcznym głosem. Uroku dodawały mu też krzaczaste brwi a la Piłsudski, które wieńczyły oczy przenikliwie, poważnie, ale i radośnie spoglądające na świat. Karol Wojtyła też był ponoć ulubieńcem parafianek w Krakowie – piękne powinowactwo przyznacie!
Nie zapomnę też z ostatniego okresu życia księdza całych zastępów wielopokoleniowych często rodzin odwiedzających go nabożnie w szpitalu, co znosił dzielnie acz ciężko – choroba odebrała mu już wówczas gros sił witalnych…
Słyszałem kiedyś, jak starsze małżeństwo tłumaczyło swemu nastoletniemu wnukowi: „Krzysiu, to jest właśnie nasz ksiądz Władysław, o którym tyle ci mówiliśmy. Nasz kochany ksiądz...”.
Kochali i znali go wszyscy – moi profesorowie z LO: Stefan Trykacz i Feliks Zbysiński nieraz pytali, czy mam najnowsze wiadomości z USA, bo się porządnie potęsknili za Władkiem. Takich opinii nie wydaje się kurtuazyjnie, tu wieloletnia przyjaźń głośno woła o ciąg dalszy! Dziś cała paczka już tam gdzieś u góry pewnie śmieje się z naszych roztkliwień – oni sobie zawsze radzili, więc i tam pewno się spikną i będzie im ze sobą jak dawniej – wesoło, gwarno i refleksyjnie.
A tu cholera pusto, bo – jak w powstaniu warszawskim – najbardziej wartościowych jednostek ubywa. Muszę kiedyś odwiedzić Zabiele i pewien monolog o tym nad grobem księdza Władka wygłosić. Rzekoma cisza drugiej strony to może tylko złudzenie? Żegnaj, kochany Władysławie, odpoczywaj już!
LESZEK OLSZEWSKI
ś.p. ksiądz kanonik Władysław Rudnicki (1930-2009)