Miało być pojednanie, a jest znowu wojna domowa. Lubimy się kłócić, nie przepadamy za spokojem polsko-polskim. I choć w czasie kampanii wyborczej zapewniali swoich wyborców politycy, że trzeba budować zgodę, to chyba nikt im nie wierzył. Mieliśmy w końcu odetchnąć i podjąć walkę o lepszą przyszłość. Deklaracje nie mają pokrycia, bo wszystko wróciło do swoistego porządku. Przekrzykiwanie się i sąsiedzkie kłótnie są w Polsce chlebem powszednim. Dlatego znowu lepiej nie będzie.
Tomasz Reich
Nie przeglądam lokalnych portali. Nie śledzę też informacji na temat tego, co dzieje się w moim rodzinnym regionie. W końcu lato w pełni, a w sezonie ogórkowym nic się nie dzieje. Choć w tym roku z pewnością jest inaczej. Z pewnością na większości tego typu portalach toczą się już pierwsze przedwyborcze dyskusje. Pozbawione celowości, niekonstruktywne i często nie mające nic wspólnego z kulturą rozmowy czy też bez wizji. W końcu łatwiej jest kogoś atakować anonimowo w internecie niż odpowiadać przed wyborcami za okres, w którym było się odpowiedzialnym za zarządzanie gminą czy też dzielnicą. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że te kłótnie i ich napastliwy ton różnią się od politycznych awantur toczących się w telewizji. Nic z tego. Polacy specjalizują się w awanturach na każdym szczeblu życia politycznego, a także, co bardziej bolesne i przykre, również w życiu codziennym. Łatwiej jest przecież znaleźć jakikolwiek argument do burdy, niż po prostu być dla kogoś miłym czy też życzliwym.
Nie kochamy się kochać i z sympatią do samych siebie mamy poważny kłopot. Dlatego tak łatwo wchodzimy w swadę i rzadko kiedy potrafimy się przed sobą przyznać, że w zasadzie żadnego powodu do kłótni nie ma. Wbrew politycznym deklaracjom, jak zawsze bez pokrycia, zamiast spokoju, mamy kolejną wojnę polsko-polską. Tym razem poszło o krzyż religijny, symbol katolików, którzy stanowią ponoć dominantę religijną Polski. Jak widać, nie trzeba sięgać głęboko, żeby podzielić nasz naród.
Jak komentują politolodzy, wojna zaczęła się od niefortunnej wypowiedzi Bronisława Komorowskiego, który stwierdził, że krzyż spod Pałacu Prezydenckiego zostanie przeniesiony w bardziej odpowiednie dla niego miejsce. Drewniany krzyż postawili harcerze pod pałacem, wyrażając jednocześnie nadzieję, że będzie on tymczasowym symbolem wydarzeń, które miały miejsce po katastrofie lotniczej w Smoleńsku. Kłopot w tym, że harcerze być może mieli dobre intencje, ale stawiając ów symbol religijny, naruszyli miejscowe plany zagospodarowania przestrzeni i zalecenia konserwatora zabytków, które są bardzo szczegółowo opracowane dla Krakowskiego Przedmieścia. Dopuścili się też samowoli, bo przecież nikt ich nie upoważnił do tego typu przedsięwzięć, a już tym bardziej deklaracji. Harcerze, stawiając pod pałacem krzyż, zastrzegli też, że w tym miejscu powinien stanąć pomnik ofiar tego wypadku. Tymczasem w Warszawie na Wojskowych Powązkach, gdzie są groby 28 ofiar katastrofy, ma niebawem stanąć pomnik upamiętniający to wydarzenie. Po co więc miałby stanąć kolejny pomnik pod Pałacem Prezydenckim?
Trudno doszukać się w wypowiedzi prezydenta Komorowskiego złych intencji. Wypowiedź rozwścieczyła jego polityczną opozycję, przez najbliższe miesiące będziemy świadkami wielkiej narodowej rozróby. Wszystkim przecież chodzi o to, żeby pokazać, kto ma rację. Pytanie tylko, po co i co ma z tym wspólnego krzyż? Raczej niewiele, bo przecież czczenie pamięci po zmarłych nie ma nic wspólnego z pozostawianiem tego religijnego symbolu pod Pałacem Prezydenckim.
To miejsce nie było przecież dedykowane prezydentowi Kaczyńskiemu, a gdyby ulec politycznym szantażom, to polskie ulice byłyby nabite tablicami, pomnikami upamiętniającymi poszczególne wydarzenia czy też osoby. Chyba wszyscy pamiętają, co działo się w kraju po śmierci Jana Pawła II. Pomniki polskiego papieża są dosłownie wszędzie. Nawet pod lubawskim kościołem jeden z przedsiębiorców ufundował niewielki pomnik Jana Pawła II. Co ma wspólnego z Lubawą polski papież? Nic.
Polacy mają jednak przesadną skłonność do rozpamiętywania własnej przeszłości i być może z tego powodu tak ciężko im się odbić i iść do przodu. Przez brak dystansu do siebie stajemy się przedmiotem do rozmów dla obcokrajowców, których dziwią krzyże stojące przy drogach.
Francuzi dziwią się na widok gigantycznych bilbordów, które są obecne na praktycznie wszystkich stacjach warszawskiego metra. Pewna organizacja stowarzyszająca agencje reklamowe od ponad trzech miesięcy zapewnia na wielkoformatowych plakatach, że Polacy pamiętają o ofiarach smoleńskiej katastrofy.
Pewien Francuz spytał mnie wprost, dlaczego Polacy tak długo trwają w żałobie i co z tym wszystkim wspólnego mają reklamy. Nie znalazłem żadnego sensownego wyjaśnienia. Gazety z nekrologami po lotniczym wypadku były pełne nekrologów, wspominano zmarłych w telewizji, na ulicach i wszędzie, gdzie tylko można było. Żałoba trwała przez tydzień, a i jej pokłosie w kolejnych pogrzebach ofiar dawało się odczuć przez wiele tygodni. Tak czy inaczej byliśmy wyjątkowo w żałobnym nastroju przez miesiąc. Co jednak robią reklamy napominające o pamięci o Smoleńsku w metrze? Nikt z zagranicy nie może tego pojąć, bo przecież na gigantycznych płachtach obecnych nie tylko w metrze, ale również przy drogach krajowych i na domach promuje się na ogół produkty, ludzi, koncerty. Dotąd nikt nawet nie próbował promować pamięci. Przez to można odnieść wrażenie, że nadawcy owej reklamy obawiają się narodowej sklerozy, która może świadczyć o zbiorowej sklerozie. Polacy przecież szybko zapominają o tym, co dobre, łatwiej im rozpamiętywać coś złego, najlepiej z nutką tragedii. Kochamy przecież żałobę, a jak się okazało w ostatnich dniach, nawet z upałów większość rodaków była niezadowolona.
I muszą być niepokojące walki o symbole religijne, które przecież nie powinny być wykorzystywane przez Polaków w tak bezkarny i nie szanujący religii sposób. Budowanie kolejnych pomników nic nie da. Byłem sam świadkiem pewnego wydarzenia, gdy młody człowiek spytał: – Właściwie o co chodzi z tym Katyniem? Niby niemożliwe. Zdarzyło się. Teraz wypada zapytać: – Co zrobić z tym polskim krzyżem?
TOMASZ GÜNTHER REICH