Początek września niesie ze sobą pytanie, którego tak naprawdę wszyscy mamy absolutnie dość. Żeby na nie jak najlepiej odpowiedzieć, zaczynamy przygotowania już w marcu albo kwietniu wraz z pierwszymi krokusami i lżejszą kurtką. Potem z zapałem studiujemy wszystkie możliwe oferty, zliczamy koszty, walczymy o urlopy albo po prostu oszczędzamy, by wypełnić ustawowo wolny czas. Gdy spadną pierwsze zimne deszcze i znów zacznie się szkoła, nadejdzie to jedno zdanie: Jak spędziłeś wakacje?
Cały ten chaos wokół wakacji jak dla mnie powinien trafić szlag. Właśnie zaczął się najbardziej gorący okres podsumowań ostatnich dwóch miesięcy. Iława żegnała lato ostatnim Latem Kulturalnym, ale zaledwie z grupką zainteresowanych, którzy tego pytania się nie wystraszyli. Co z resztą?
Czyżbyśmy z obawą poczuli, że ta pora właśnie mija, a my nie zrealizowaliśmy swoich planów albo po prostu nie zrobiliśmy w tym roku niczego ciekawego, żadnej Madery albo Kazimierza Dolnego, żadnych paralotni, bratania się z góralskimi rodami, żadnej wielkiej opalenizny i wspomnień ze wschodów słońca w Łebie? Turystyczna rywalizacja stworzyła presję, przed którą nie sposób się obronić.
Nie mam pojęcia, kto stworzył ten trend, że w danym okresie podróże stały się koniecznością. Rynek turystyczny, a może my sami jako formę na kolejne popisanie się czymś interesującym? W zimie nie obnosimy się aż tak z feriami, a niepojechanie na narty jakoś tak bardzo nie boli, gdy nadchodzi czas plotek o spędzeniu śnieżnych dni. Za to w lecie… Co roku nowe miejsce osiąga pozycję „top”. Biura turystyczne ścigają się w obniżaniu cen last minute, a przy rewolucjach w takich państwach jak Grecja tylko zakasują rękawy, węsząc zyski. My oczywiście to łykamy.
Połykamy haczyk jeszcze bardziej w momencie, gdy zaczynają nas otaczać zdjęcia przyjaciół i rodziny na portalach społecznościowych, które też mają swoje letnie trendy: zdjęcie na wielbłądzie z Egiptu jest super, zdjęcie na molo w Sopocie trochę słabiej, klasyk to jedno przy hotelowym basenie w zagranicznym kurorcie i może do tego jedno z safari albo z zabytkiem.
Z całego tego szeleszczącego badziewia katalogów biur podróży broni się jedna okazja i jedno miejsce, jedna tradycja istniejąca od niepamiętnych już czasów, której czasem jest właśnie koniec lata – dożynki na polskiej wsi. To święto chyba nigdy nie ulegnie zmianie, przemknie sobie przez kolejne wakacje zauważone przez nielicznych, nie wpisane w żadne większe kalendaria imprez.
Dożynki okazują się znaczyć o wiele więcej niż tylko okazje do zabawy – są czasem podsumowań tego, co było, by zacząć kolejny okres, nastawiając się na nowe. Dożynki, na przykład ostatnie w Kisielicach, które zahaczyły o początek września, urzekają mnie swoją dalekością od wszystkiego, co lansowane, pozostając absolutną klasyką poza wszelkim wakacyjnym zamieszaniem.
Śmiem twierdzić, że najbardziej ekscytujący okres w roku właśnie nadchodzi. W powietrzu unosi się zapach nowych książek, na ulicach mijam rzesze białych bluzek, czarnych spódnic i krawatów. Wszyscy nagle biorą się do nauki albo do pracy, jak gdyby okres rozleniwienia mijał nawet pośród tych, którym nie przysługują już wolne dwa miesiące.
Atmosfera pracy tworzy się, gdy czytamy o ludziach z pasją, takich jak Błażej Żyliński, student z nietypowym zainteresowaniem, albo o programie oświaty na rok szkolny 2011/12. Widzimy, że są ludzie, którzy żyją nauką, są nowe plany. Nagle chce się znowu zakasać rękawy i prymat przekazać obowiązkom zamiast przyjemnościom.
Co ciekawe, tak jak według porzekadeł, na naukę nigdy nie jest za późno – od tego roku dorośli z okolicy mogą doszkolić się w zasadniczej szkole zawodowej i technikum uzupełniającym, a nieco starsi zawsze mają szansę na samorozwój wraz z Uniwersytetem Trzeciego Wieku. Nie ma lepszego czasu na zdobywanie nowych umiejętności i tworzenie postanowień. Jesienne wieczory sprzyjają interesującym zajęciom, czy to będzie kurs językowy, który od dawna chcieliśmy zacząć, czy lekcje tańca, które niejednej parze odświeżyły związkową „chemię”. Może dzięki tym, którzy zdecydują się dobrze wykorzystać jesień, utworzy się nowy trend?
„Jak spędziłeś jesień?” – gdyby to pytanie zakrólowało w szkołach, biurach i na spotkaniach towarzyskich, zyskalibyśmy mobilizację, by silić się na aktywne spędzenie czasu, a nie konkurować, kto najlepiej odda się nicnierobieniu w okresie wakacji. Gdyby jesień stała się nowym latem, właśnie zaczynałby się okres, w którym każdy odkopywałby stare marzenia i myślał, jak by tu je wcielać w czyn, bo szkoda zmarnować taką jesień. Już latem zapisywalibyśmy się na kursy i dodatkowe zajęcia, spisywalibyśmy pomysły na restauracyjnych serwetkach, patrzyli w gwiazdy i zastanawiali się, co chcemy zrobić dla własnego „ja”.
Kto wie, może powstałyby specjalne biura, które niczym doradztwo zawodowe pomagałyby klientom w wyborze drogi rozwoju, służąc jako zamiennik dla biur usług turystycznych? Prawdopodobnie także liczba chorujących na jesienną depresję zmniejszyłaby się, bo nie ma nic lepszego od poczucia samospełnienia, nadającego sens naszej marnej egzystencji.
Gdyby ktoś zapytał mnie o moje lato, odpowiedziałabym, że wyłączyłam się z eksperymentowania, jak by tu najlepiej odpocząć na rzecz eksperymentów z prozą życia – wreszcie doszłam do tego, kim chciałabym być, odkryłam nowe zainteresowania w zamian za zobaczenie wielu nowych miejsc. Preferuję pytanie o jesień, bo nastawiam się na podkręcenie trybików w czasie mokrych parasoli i zimnych wiatrów.
Zachęcam do tego samego szczególnie wszystkich tych, którzy porzucili wakacyjną frustrację, pojawiającą się w momencie, gdy w oczach innych przegrywamy w turystycznych rankingach i dostajemy metkę nudziarzy. Nadchodzi jesień, najlepszy okres w roku. Tego się trzymajmy.
MARLENA KLEPACKA