Lato chyli się ku końcowi. Niestety, taka kolej rzeczy. Przedostatni weekend mieliśmy wspaniały, dopisała cudna pogoda. Trzeba ją było wykorzystać. Tak więc stawiałam swoje pierwsze kroki jako sternik patentowy. Strat żadnych nie było, ofiar też nie, rejs zaliczam do udanych.
Niestety, lato powoli odchodzi w zapomnienie, o ile już nie odeszło. Po wspaniałym weekendzie nastąpiła seria deszczowych dni, a co za tym idzie, zrobiło się zimno, ciemno i ponuro. Czyli jak to zazwyczaj bywa, większość z nas zaczyna łapać jesienną chandrę. Niestety, nie pocieszę, bo lepiej nie będzie.
Dni stają się coraz krótsze, coraz ciężej rankiem zwlec nam się z łóżka, bo za oknem ponuro. Jeszcze jeśli ktoś ma zasłonięte rolety, to już w ogóle ciemnica. Jesień i zima to czas, który najchętniej bym przespała. Tak jak to robią niedźwiedzie, zapaść w sen zimowy i obudzić się na wiosnę. Chętnie skorzystałabym z takiej możliwości. Niestety, taka ewentualność raczej nigdy nie będzie nam dana. Może kiedyś ktoś mądry wpadnie na taki pomysł i wymyśli odpowiedni środek. Ale naszego pokolenia już raczej nie będzie na tym świecie.
Aby nie psuć sobie wyśmienitego nastroju po trzydniowym pływaniu, bardzo chętnie sobie powspominam. Tradycyjnie, jak to już u mnie bywa, w rejs zazwyczaj idę w piątek jakoś po południu. Wiadomo, trzeba jeszcze iść do pracy. Szkoda marnować urlopu, zawsze może się przydać do czegoś innego.
Uwielbiam moment wyjścia z portu na wodę. Gdy już wszystkie graty są zapakowane na łajbie, wszystko zrobione jak należy, można płynąć. Niesamowite uczucie. Tego wprost nie da się opisać, trzeba to samemu poczuć. Jezioro tak pięknie pachnie, z brzegu czy na plaży tego nie czuć. Nie widać tych wszystkich widoków, które tylko czekają, żeby utrwalić je w obiektywie aparatu. Aparat akurat na rejsie to rzecz bardzo wskazana. Można śmiało grasować ze sprzętem w ręce i pstrykać foty, gdy załoga niczego się nie spodziewa. Zdjęcia z zaskoczenia są jednak najlepsze, nikt mi nie wmówi nic innego. Wtedy nic nie da się ukryć, zatuszować, wymazać. Pokazujemy prawdziwych siebie, nic nie można udać.
Ale nie odbiegajmy za daleko od tematu. Dla miłośników żeglarstwa nastąpiły niestety gorsze dni. Pogoda nie sprzyja wyjściu na wodę. Ciągle pada, do tego dochodzą silne wiatry. Miałam to szczęście, że na moim ostatnim rejsie pogoda była wręcz wymarzona. Można powiedzieć, że popłynęłam rzutem na taśmę. W końcu następnego dnia było już totalne załamanie pogody. Niestety to, na co tak najbardziej czekamy, bardzo szybko przemija. Tak samo, jak i mnie minęły te trzy dni na wodzie. Ani się dobrze nie obejrzałam, a trzeba już było spływać do Iławy.
Emocji jak zwykle było co nie miara. Najwięcej chyba dostarczyło mi przejście pod linią wysokiego napięcia, na wejściu na Jezioro Płaskie. Cały czas zastanawiałam się, czy maszt aby o to nie zahaczy. Jednak udało się, przeszliśmy cało. Nawet brakowało nam około dwóch metrów. Gdy jednak chwila grozy minie, wypływa się na zupełnie inny teren. Nieznane wody – tak to można określić. Jednak żeby opisać to miejsce i jego urok, trzeba tam popłynąć osobiście. Większość żeglarzy ze względu na linie wysokiego napięcia boi się tam zapuścić. A szkoda, bo Płaskie jest przepiękne. Tam nikogo nie ma, jest tylko cisza i upragniony święty spokój. Wiatr nie kręci, tylko wieje równo. Świetne miejsce na pływanie. Jednak z braku żeglarzy nie ma tam miejsc na zacumowanie. Tak więc aby gdzieś przenocować, trzeba zawrócić i ponownie przepłynąć pod linią.
I znowu znajdujemy się na Jezioraku, a tam jak zwykle pełno żeglarzy i szalejących fanów „motorów”, którzy psują humory innym uczestnikom wodnych sportów. Najpopularniejszym miejscem dobijania do brzegu jest „Lipowa”. Cały czas się śmieję, że kiedyś puszczą to z dymem. Tam suche drzewo jest na wagę złota. Sucha gałąź to towar deficytowy.
Ostatnio nawet siedząc w mesie, podziwialiśmy wariata, który po ciemku, oświetlony tylko światłem z okolicznych jachtów, brodził w wodzie z siekierą na plecach w poszukiwaniu drzewa do ścięcia. Po chwili dało się słyszeć łupanie drewna, a za chwilkę warkot piły mechanicznej. Jak nic, puszczą „Lipową” z dymem. Ostatnio nawet jakiś geniusz pomost próbował podpalić. Ślad pozostał po dziś. Nie ma co, pływają przeróżne asy po jeziorach. Bardziej lub mniej myślący, ale zawsze idzie się z czegoś albo z kogoś pośmiać.
Najfajniejsze w pływaniu jest to, że można się świetnie zrelaksować. Nigdzie indziej nie potrafię wypocząć tak jak na łódce, w otoczeniu osób, z którymi się rozumiem bez słów. Nic tak nie wprawia w lepszy nastrój, jak dźwięk gitary dobiegający od ogniska albo z sąsiedniej żaglówki. I to przepiękne nocne niebo, w mieście tak gwiazd nie widać. A na jeziorze są one na wyciągnięcie ręki.
Ostatnio niebo było bezchmurne, a na sklepieniu pojawiły się miliony gwiazd. Mogłam się w nie wpatrywać bez końca. Człowiek wtedy się wycisza, milknie, wszystkie problemy odchodzą w zapomnienie, przestają być aż tak palące.
W takich momentach na życie patrzy się zupełnie inaczej. Człowiek wierzy, że wszystko jakoś się ułoży, coś się zmieni na lepsze. Wiadomo, to głupie. Bo gdy minie ta magiczna chwila, to wszystko do nas powraca. Problemy są dalej. Ale od czasu do czasu można o nich zapomnieć, udać, że ich nie ma. Najzwyczajniej w świecie wyluzować, załadować w siebie jakiejś nowej, pozytywnej energii, której często brakuje nam w życiu codziennym. Dlatego tak bardzo kocham pływać.
Nic lepiej na mnie nie działa. Woda ma właściwości kojące, uspokajające. Tylko na wodzie potrafię zapomnieć dosłownie o wszystkim. Jest tylko ta chwila i nic więcej. A reszta powróci później, nie da o sobie zapomnieć. Dlatego każdemu polecam właśnie taki sposób na wyluzowanie, na chociaż chwilowe zapomnienie o stresie. Nie muszą to być koniecznie żagle, istnieje przecież kajak i rower wodny. Nic lepiej na nas nie działa jak bliski kontakt z naturą.
Teraz niestety nadeszły dla nas chłodniejsze dni, więc jeśli gdzieś tylko pojawi się słońce, cieszmy się z tego. Wykorzystajmy ostatnie podrygi lata na załadowanie akumulatorów, to nam będzie potrzebne zimą.
KASIA GROSZ