Sprawa się rypła po raz kolejny. Następne osoby dowiedziały się, nie ode mnie, że ja to ten sam, który pisze do Kuriera. I niemal normą jest w takich sytuacjach pytanie, powtarzane niczym mantra: dlaczego piszę? Zaraz po tym pytają, czy aby na pewno mam prawo cokolwiek opisywać, czy jestem tego godzien, skoro jestem, kim jestem. A jestem nikim albo przynajmniej staram się, jak mogę przybliżyć do takowego ideału.
Tomek Orlicz
Wzorem greckich cyników odpowiedziałem po raz kolejny, że „jestem, który jestem”, chociaż i to nie jest zbyt pewne. Tym razem jednak rzeczywistość przemknęła tuż obok mnie. Namacalnie! Zamrugała ostrzegawczo swymi wielokolorowymi, świątecznymi światełkami, trąciła wstecznym lusterkiem, ochlapała błotem i pomknęła niczym strzała dalej, w niezbyt odległą przyszłość... Czyżby profetyzm?
Jako felietonista chciałem być głosem lokalnego społeczeństwa, jego swoistym memento. Niestety, okazuje się, że tak się nie da, że dla większości czytelników Kuriera pozostanę ledwie bystrzachą, który udaje Greka. Brak perspektyw na jakikolwiek obiektywizm, zarówno ze strony piszącego, jak i czytającego. Zawsze jednak pozostaje mi do dyspozycji gra słowem na takim poziomie, abym mógł rozbudzić w czytelniku ukryte emocje. I chyba właśnie o to w tej zabawie chodzi. Nie o kraksy na drogach czy o opisywanie innych okropności tego świata, lecz o pewną myśl, która nie ma prawa należeć wyłącznie do mnie, a która domaga się współdzielenia nią z otoczeniem.
Błogosławieni, którym się wydaje, że są ideą. Jakąkolwiek. Ci podążają z nurtem rzeczywistości, w ściśle określonym kierunku. Obierają sobie za cel jakieś wartości, nierzadko irracjonalne, i zaczynają wypełniać swe życie rytuałem ściśle określonych praktyk... I z dnia na dzień stają się niewolnikami. Dokładnie tak, jak w powieści „Wehikuł czasu” Herberta Georga Wellsa w jakże barwnych opisach społeczeństwa przyszłości, które wyewoluowało do postaci podludzi, nazwanych Morlokami.
Ostatnio naukowcy amerykańscy stwierdzili, że poczucie szczęścia może być zaraźliwe. Ów trudny do uchwycenia w ramy racjonalizmu stan ducha może się przenosić na innych ludzi, udzielać się naszym współpracownikom, rodzinie czy sąsiadom, którzy do tej pory byli czy też bywali naszymi wrogami. Okazuje się, że mechaniczny, komercyjny uśmiech pani ze sklepu ze świeżymi (a nawet czerstwymi!) bułeczkami lub też jego brak z samego rana mogą znacząco wpływać na nasz nastrój przez resztę dnia. Doświadczyłem czegoś takiego w Holandii, gdzie udawana życzliwość osiągnęła już taki poziom profesjonalizmu, że nie sposób jej odróżnić od autentycznych odruchów relacji społecznych. Będąc jednak w Niemczech, doświadczymy z kolei ponuractwa naszych sąsiadów zza Odry (odwiecznych wrogów?). Tak samo i nam, Polakom, daleko jeszcze do społeczeństwa uśmiechniętego. Przy każdej okazji warczymy na siebie, wyzywamy się od różnych i trąbimy na niemal każdym skrzyżowaniu naszych koślawych dróg. Ale nie to jest najgorsze.
Od pewnego czasu słyszę tu i ówdzie, że jest źle i że może się to skończyć jakąś ogólnonarodową tragedią na miarę wojny bratobójczej. Takie bezosobowe przekonanie, że „kiedyś” było znacznie lepiej. Można to oczywiście podciągnąć pod naszą cechę nieustannego, bezzasadnego gderania i przejść nad biadoleniem starszego pokolenia do porządku dziennego naszych zajęć.
Można także przywołać przykład Grecji, płonącej w ferworze młodzieżowych zamieszek z policją. Co, jeśli pewnego dnia i nam udzieli się zły nastrój społeczny? Grupowo? W Grecji zapalnikiem był jeden uśmiercający rykoszet, który przez czysty przypadek nieszczęśliwie ugodził szesnastolatka. I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nieuniknionego, młode pokolenie poczuło się oszukane obietnicami Unii Europejskiej i powiedziało w końcu DOŚĆ! Rewolta grecka, jak każda inna, jest głosem bezradności, instynktownym odruchem agresji. To znak, że w którymś momencie naszej wspólnej przecież historii europejskości skończyła się demokracja. Znak symboliczny, atakujący podstępnie ojczyznę Sokratesa, Platona i Arystotelesa, trawiący młode umysły niepokojem. Nieskażony „ideałami” młodzieńczy żywioł, nad którym nie potrafią zapanować policyjne pałki.
Tak samo było na przedmieściach Paryża. Które kolejne miasto-państwo Europy zapłonie koktajlami Mołotowa? Kto tym razem rzuci pierwszą butelką? Marokańczyk? Rom? Student Uniwersytetu Jagiellońskiego? Nietrudno się nie domyślić. Jak również tego, czyj samochód spłonie jako pierwszy... Mamy już przecież swoje cele. Każdy z nas nosi w sobie obraz zmian na lepsze, swoiste wyobrażenie rewolucji postrzeganej wypaczonym okiem demokracji. Potrzebny jest już tylko jakiś zapalnik. Pytanie, czy nas również czeka grecki wariant wydarzeń, jest nie na miejscu. Powinniśmy się raczej spytać, kiedy to nastąpi? Bo że nastąpi, nie powinno podlegać dyskusji. Wystarczy się o to zapytać pierwszego lepszego przechodnia. Powie nam, że coś w końcu pieprznie i że zrobi to porządnie. Tak więc już dziś możemy wypatrywać oznak nadciągającej rebelii, rozejrzeć się za jej pierwszą gwiazdką. Tym razem jednak nie będzie to jutrzenka swobody ni słońce zbawienia czy nawet „słonko Peru”. Będzie płacz i zgrzytanie zębami. Bo przecież kto jak kto, ale my, Polacy, mamy ogromne doświadczenie we wznoszeniu wszelkiego kalibru barykad!
Wystarczy jednak tego udawanego profetyzmu. W końcu idą święta. Pierwsze tak chude od lat. I po raz pierwszy usłyszymy autentyczne biadolenie. Kryzysowe! Jak jeszcze nigdy wielu z nas wpadnie w pułapkę świątecznego zadłużenia, gdyż w dobie kryzysu – jak nigdy dotąd – panie w bankowych okienkach uśmiechały się do nas pełnymi gębami, na wyścigi, możliwie najautentyczniej. Byle udało się nas zarazić pseudoświątecznymi uśmiechami i podsunąć nam w odpowiedniej chwili papier do podpisu. A później przyjdzie Mikołaj. Najautentyczniejszy z autentycznych, bo przecież opłacony „z góry”. Czerwony od stóp do głów i... no – od jednego głębszego, którego cichaczem wychylił u naszego sąsiada. Jak to Mikołaj. Temu to już zupełnie pod brodą nie wypatrzymy żadnego grymasu na twarzy.
Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę wszystkim czytelnikom „Kuriera” dużych porcji optymizmu i zdrowia.
TOMEK ORLICZ