Po moim ostatnim felietonie o umorzeniach podatkowych w Iławie złapałem wiele życzliwych spojrzeń mieszkańców. Wśród wyrazów sympatii znalazły się też przekleństwa ze strony posiadaczy drogich samochodów. Biznesmeni nie czują nastrojów społecznych. Analogia: rosół to popularna zupa, którą najłatwiej... spieprzyć.
W popularnym sklepie pod znakiem czerwonego owada w kropki pojawił się napój o smaku kukułkowym. Regularnie czytam felietony Macieja Nowaka, który opisuje swoje przygody kulinarne, co wiąże się z koniecznością degustacji. Postanowiłem pójść śladem znanego felietonisty i sprawdzić, co i jak smakuje.
Oczywiście moje kubki smakowe nie są tak wrażliwe jak Nowaka, jednak smak kukułki doceniłem, wypijając napój w całości. I tu przekonałem się, jak trudna jest rola kulinarnego felietonisty. Nowak nie pisze o konsekwencjach konsumpcji różnych smakołyków. Jego felietony kończą się w momencie rozpoczęcia degustacji.
Wystrój lokalu, czystość talerza, uśmiech kelnerki, no i oczywiście cena. Smak dania jest czasami jedynie dodatkiem do całej gamy wrażeń. Słodkie winogrona na wysypisku śmieci przestają smakować. Chleb ze sklepu na wsi, po długiej wycieczce rowerowej latem, smakuje jak obiad w luksusowej restauracji.
Dla smaku kukułki to nie miało znaczenia, bo jej słodkość zaćmiła mi pozostałe zmysły. Na recenzję kulinarną ma za to wpływ samopoczucie piszącego. Do degustacji kukułki przystąpiłem poruszony życzliwością biznesmenów opisanych w poprzednim felietonie. Będąc w stanie głębokiego wzruszenia, sięgnąłem po cukierkowy smak, co skończyło się pięknym przedstawieniem komediowym dla sąsiadów i przechodniów.
I tu dotykamy kolejnego aspektu felietonów kulinarnych. Nawet najlepsza potrawa w paskudnym towarzystwie smakuje jak podeszwa znoszonego kapcia. Dobre towarzystwo zapewnia nie tylko przyjemny proces trawienia, ale i wspiera w razie kłopotów z układem pokarmowym. Do degustacji zawsze należy siadać w przyjemnym, dobrze znanym otoczeniu, wśród znajomych, których lubimy i którzy nas lubią przyjaźnią szczerą i bezinteresowną.
Jeszcze Polska nie zginęła! Nie tylko dlatego, że za chwilę urodzi nam się, jako społeczeństwu, więcej dzieci, ale dlatego, że można liczyć na bezinteresowną pomoc drugiego człowieka.
Czym byłoby powstanie warszawskie bez bezimiennych sanitariuszek, które opatrywały paskudne rany dzieci udających żołnierzy? Czym byłaby Polska bez tysięcy żon i narzeczonych, które leczą swoich mężczyzn po minipowstaniach piątkowych i sobotnich?
I ja zostałem uratowany przed zgubą przez dwie sanitariuszki – szanowane powszechnie panie E.P. i M.U. Za rękę trzymał mnie kolega K., który ułożył mnie do snu.
Czułem się jak w powstaniu, uratowany przed niemieckim ogniem karabinu maszynowego.
Nie zginęła w nas sąsiedzka życzliwość i bezinteresowność. Na tle dogmatu pieniądza i chęci zysku kilka osób uratowało pojęcie człowieczeństwa.
Czy w Polsce jest jakikolwiek pomnik sąsiada? Czy to niemal nieistniejące na zachodzie Europy zjawisko nie zasługuje na hołd?
Słyszałem, że wiele lat temu ludzie z jednej ulicy trzymali się bardzo blisko. Wszyscy się znali i sobie pomagali. Potem znali się jedynie ludzie z jednego domu, dziś nawet sąsiedzi z jednego piętra się nie znają.
Tym bardziej cenne jest powstanie świetlicy na Starym Mieście, która zaistniała z inicjatywy sąsiadów i ich wysiłkiem. Jak się okazuje, po latach nieufności na osiedla wraca dobre sąsiedztwo. Sąsiedzi to skarb. Lepiej przypilnują mieszkania niż agencja ochrony, pomogą w chorobie, a czasami i w sukcesie nie przeszkodzą. Ceńmy sąsiadów!
Swoje kulinarne zainteresowania skierowałem w następnych dniach na rosół. Wychowałem się na niedzielnym rosole. Oczywiście był to rosół z kury, a nie z kurczaka faszerowanego antybiotykami i hormonami. Wątpię, by rosół z drobiu, który rośnie dzięki odżywkom, miał jakiekolwiek wartości lecznicze. Szukałem raczej smaku z dzieciństwa niż leku na kukułkowe bóle.
W Iławie niemal każda restauracja podaje rosół. Czy faktycznie jest to rosół, który widział mięso, czy jedynie rozpuszczony proszek, nie wiem. Za każdym razem jestem zapewniany, że to jednak rosół. Skąd więc różny smak i wygląd zupy w naszych restauracjach?
Jak widać, ta dość prosta zupa zależy od umiejętności i może nastroju personelu. Niby nic łatwiejszego niż wrzucić kurczaka do wody, a jednak co restauracja to inna zupa. Właściwie we wszystkich restauracjach, w których jadłem rosół, przypomina on wodę, z dodatkiem kilku łyżek pieprzu dla koloru i soli dla smaku. Do tego kurczaczek musi być chudziutki, bo na powierzchni zupy pływają jedynie malutkie i samotne oka.
Rosół mojej babci składał się z jednego, dwóch wielkich jak szkła okularów Zygmunta Broniarka, kółek tłuszczu, które rezolutnie pływały po powierzchni. W iławskich restauracjach tłuszcz w rosole jest równie trudny do znalezienia jak pracownik do zbioru truskawek. Jeśli jest, to nieśmiały jak inwestycje naszego ratusza w tej kadencji.
Jest to właściwie aluzja tłuszczu a nie sam tłuszcz. Nie będę opisywał wszystkich przykrych doświadczeń rosołowych w iławskich restauracjach o modnych wnętrzach. Rozczarowanie brakiem smacznego rosołu potęgował brak dobrego makaronu w zupie. Większość restauracji widocznie uznała rosół za danie prostackie, wulgarne i niegodne uwagi. Lepiej przyłożyć się do wykwintnych zup-kremów niż zrobić porządny rosół. Do rosołu wrzuca się więc cieniutki i rozgotowany makaronik, który jajko zna jedynie z opowiadań.
Jest jednak jedna restauracja, która ratuje honor miasta. Malutka, daleko od brzegu Jezioraka. Podaje rosół, który dogania rosół mojej babci. Jest to przyjemne doznanie smakowe tym bardziej, że w rosole pływa domowy makaron, do tego na jego powierzchni unoszą się piękne oka tłuszczu. Ten rosół pieprz zna przelotnie, a z solą przyjaźni się platonicznie.
Ta mała restauracja to firma rodzinna i być może stąd jakość kuchni. Uśmiechnięci kucharze wkładają serce w każdy talerz. Co wkładają przemęczeni kucharze na umowach śmieciowych w innych restauracjach, niestety również widać na talerzach.
BARTOSZ GONZALEZ
Czytaj wcześniej:
Lista bogatych biedaków