Czy próbowali państwo polskiego chleba w Anglii? Ja próbowałem i nie bardzo przypomina ten polski w Polsce. Podobnie jest z barszczem, który jest u nas nazywany ukraińskim. Barszcz na Ukrainie z polskim odpowiednikiem ma wspólną jedynie nazwę. Próbowałem barszczu na Ukrainie w kilku miastach, za każdym razem był nieco inny. Zawsze bardzo smaczny, nawet w barze przy dworcu kolejowym we Lwowie. Barszcz na Ukrainie jest tłusty, na wierzchu zupy unosiły się za każdym razem wielkie oka tłuszczu tak jak u nas na rosole. Nie jest bardzo gęsty, ma kolor głębokiej czerwieni i nie zaciąga się go śmietaną.
Jechałem na Ukrainę pełen czarnych myśli o wojnie, biedzie, korupcji i wszystkich możliwych nieszczęściach. Taki obraz Ukrainy codziennie pokazuje się w największych polskich mediach. Tym wszystkim przesiąkłem, mimo to, powodowany nieufnością i ciekawością, pojechałem na własne oczy zobaczyć, co się tam dzieje. Już po pierwszych minutach w autokarze do Iwano-Frankowska zrozumiałem, że obraz Ukrainy przedstawiany w Polsce jest bardzo daleki od rzeczywistości.
Ukraina to piękny kraj, w którym żyją wspaniali, otwarci i prawdziwi ludzie. Ukraińcy są bardzo wierzący i bogobojni. Wsiadłem do autokaru pełnego wracających z Polski do domu robotników ukraińskich. Spodziewałem się scen znanych z polskich, nocnych pociągów i naszych wycieczek integracyjnych. W autokarze przez całą drogę, czternaście godzin, było cicho i bardzo trzeźwo. Ukraińcy głównie spali albo zajęci swoimi sprawami, rozmawiali ściszonymi głosami, nawet przez telefon, poza jednym wyjątkiem. Oglądałem akurat przez szybę autobusu piękny wschód słońca, kiedy usłyszałem gdzieś za sobą potężny głos. Trudno było od tego uciec, wrócić do pięknego, nieco sennego, ukraińskiego krajobrazu. Ciszę przecinały znajome przekleństwa, potężny głos, jak sierp, ściął wszystkie moje resztki snu. Polski głos, rodak na pokładzie! Sen zniknął zupełnie, obudzili się również inni pasażerowie. Pan rozmawiał przez telefon już do końca drogi, nie pozwalając nawet na chwilę zamknąć oczu.
Kilka dni temu poznałem rodziców leczącego się w Iławie ukraińskiego żołnierza. W ich słowach dużo jest Boga. Cała nadzieja w Nim, z Niego bierzemy siłę, mówili. Na Ukrainie Bóg i wiara nie są powodem do wstydu. W autobusie zauważyłem mężczyznę w średnim wieku, dobrze ubranego, który zdejmował czapkę i żegnał się na widok przydrożnych kapliczek. W Polsce to już rzadkość. Takich sytuacji widziałem więcej, również w cerkwiach zauważyłem dużą pobożność, szacunek dla tego, co święte. Wydaje się, że wiara tam jest szczera, nie polega na uczestnictwie w życiu duchowym, bo inni tak robią. Słowa o Bogu u naszych sąsiadów padają często, nie wywołują uśmiechu politowania i nie są kojarzone z ciemnogrodem jak u nas.
Być może wynika to z tego, że przez lata wiara była zakazana i manifestacja swoich przekonań nie była możliwa. W każdym razie te zachowania są piękne, przypominają dawną Polskę, z opowiadań dziadka. Piękno jest w ludziach i w krajobrazie.
Słońce na Ukrainie wschodziło zaskakująco dla mnie wcześnie. Pojawiało się nad świeżo zaoraną, niemal czarną ziemią, ukazując bezkres pól. Mało widziałem lasów, ogrom przestrzeni, ciągnącej się po horyzont, rzadko przecinały drogi i zabudowania. Kto uprawią tę ziemię, gdzie mieszkają jej panowie? Jednak ziemia była zadbana, pola świeżo zaorane, czekają na cieplejsze dni. U nas, szczególnie w województwie warmińsko-mazurskim, takich bezkresów nie ma.
Ludzie są bardzo otwarci, życzliwi, choć rzadko się uśmiechają. Nie odpowiadają po amerykańsku, że wszystko bardzo dobrze. Mówią, że jest normalnie i o tę normalność zabiegają każdego dnia. W zeszłym roku studenci ze Lwowa odwiedzili Iławę. Rozmawiałem z profesorem, który razem z nimi przyjechał do naszego miasta. Zapytał mnie, ile lat studiowałem. To bardzo charakterystyczne dla nich. W mniejszym stopniu liczy się efekt, bardziej przykładają się do pracy jako wartości samej w sobie. Trudno inaczej zrozumieć malowanie zniszczonych krawężników. Za kilka miesięcy znowu będzie trzeba je odnowić, ale praca została wykonana. Życie na Wschodzie nie polega na efektach, jest drogą z nieskończoną liczbą przesiadek i przystanków, cel i sens zna tylko Bóg.
Kawę na Ukrainie pije się powoli, z małych kubeczków albo szklanek napełnionych do połowy. Jest na to czas. Można się zatrzymać przy kiosku i napić średniej jakości kawy za pięć hrywien albo pójść do kawiarni na lepszą kawę za 20 hrywien. Można zjeść dobry obiad za 50 hrywien, świetne ciasta za 30 hrywien. Co ciekawe, do ciasta podaje się duży widelec i nóż. Tak było w Odessie i we Lwowie. Jeśli świat zachodni jest punktem odniesienia, to na Ukrainie restauracje są bardzo dobre, obsługa profesjonalna i miła. Nie miałem poczucia, że są to ludzie przypadkowi, którzy za chwilę będą magistrami politologii. Odniosłem wrażenie, że na Ukrainie ludzie są tym, kim są i nikogo innego nie udają. Jechałem nocnym pociągiem ze stomatologiem z Odessy i jego dziewczyną, studentką. Oboje ukraińska klasa średnia. Bez udawania. Im słoma nie wychodziła z butów. Czuć było wiele przeczytanych książek i pokolenia pracy na status społeczny.
Na Ukrainie szanuje się liczbę skończonych fakultetów i przeczytanych książek. Pamiętam rozmowę z pracującym dla agencji Reuters ukraińskim dziennikarzem. Jeszcze w pierwszych miesiącach wojny był w Doniecku. Mówił, że na ulicy spotkał partyzanta prorosyjskiego z kałasznikowem, podszedł do niego, popatrzył na jego twarz. Zobaczył na niej wiele przeczytanych książek, uderzył go ten kontrast. Inteligentne, mądre spojrzenie i kałasznikow.
Nie chciałbym pisać za dużo o wojnie, która toczy się na wschodzie Ukrainy. W Odessie tej wojny nie czuć na ulicach. Ona jest w ludziach. Niepewność, smutek i lęk są widoczne na twarzach. Na rynku w Odessie wśród suszonych ryb, egzotycznych owoców, worków z pestkami słonecznika wojny nie ma. Nie ma też surowego sanepidu. Mięso rozbierano na stole w hali targowej, klient mógł sobie wybrać kawałek. Opatuleni w grube szaliki sprzedawcy sprawnie odcinali mięso od kości. Pierogi we Lwowie, domowej produkcji, sprzedawano z chodnika. Rozłożone na gazecie, w plastikowym woreczku leżały obok wiejskich jajek, masła i mleka w plastikowych butelkach. Jak cudownie, że jest tam wolność! Za pół kilograma pierogów z chodnika zapłaciłem dwanaście hrywien. Pierogi zjadłem brudnymi palcami, myśląc o naszym sanepidzie. Gdybym mógł, przywiózłbym do Polski walizkę ukraińskiego, domowego masła. Tam jeszcze nie dotarło unijne szaleństwo, które zlikwidowało polskie wyroby tradycyjne i zdrowy rozsądek. W Polsce nie można już kupić kiszonych ogórków z drewnianych beczek, kiszona kapusta również tylko z plastiku. Ukraina jeszcze się broni przed tym wariactwem. Zgłaszam naszym inspektorom, że w Odessie, na rynku Priwoz, tuż obok dworca autobusowego, żywe raki sprzedaje się z wiaderek przykrytych bawełnianymi ręcznikami! Mięso nie leży w lodówkach, a kawę sprzedaje się w kiosku razem z gazetą. Skandal? Raczej normalność, o której zapomnieliśmy.
Na Ukrainie wiele spraw jest bardzo normalnych. U nas nie ma już nocnych pociągów, którymi można gdzieś dojechać na rano. Na Ukrainie są, zresztą jest ich bardzo dużo. Jechałem nocnym pociągiem z Odessy do Lwowa, trudno opisać ten wagon. Wyobraźmy sobie zwykły, polski pociąg osobowy, w którym zamiast siedzeń po jednej stronie są łóżka, po drugiej również, ale ustawione wzdłuż okien. Są one piętrowe. Nie ma drzwi. Są ściany od podłogi do sufitu, na których zamocowane są wąskie, składane łóżka. To tak zwana plackarta, tańsza wersja nocnej podróży. W tym samym pociągu były też znane w Polsce kuszetki. Ja jednak chciałem poznać życie zwykłych ludzi. Wagon szybko się zapełniał, wsiadali pasażerowie z ogromnymi bagażami, studenci, żołnierz, zakochane pary. Cały przekrój społeczeństwa, brakowało jedynie polityków i oligarchów. Pościeliłem górne łóżko i usiadłem na dolnym, nie chciałem spać. Wolałem podglądać. Po chwili, zanim pociąg odjechał ze stacji, podeszła młoda kobieta z synem. Zapytała, czy może się przysiąść. Nie wiedziałem, co powiedzieć, zdaje się, że na nocnych pociągach obowiązuje rezerwacja. Jakiś pasażer odpowiedział, że to miejsce jest wolne. Kobieta usiadła. Po chwili przyszedł konduktor z listą, kobieta zapłaciła za bilet. Miejsce było zarezerwowane od innej stacji, na razie było faktycznie wolne. Syn kobiety zaczął powoli zasypiać, za oknem zrobiło się ciemno. Nie mogłem po prostu położyć się spać na swoim łóżku. Zapytałem ją, dokąd jadą, czy do Lwowa? Kobieta jechała tylko jedną stację, uciekł jej ostatni pociąg osobowy i musiała jechać sypialnym. Zaproponowałem, by chłopiec położył się na moim miejscu, skoro to tylko jedna stacja. Kiedy jej syn już zasnął, kobieta wyjęła z torebki zawinięte w chusteczkę galaretki. Powiedziała, że to dla syna, ale on nie chce, zresztą już zasnął. Mówiła po rosyjsku, jak większość na wschodzie Ukrainy. Obok siedziała matka z córką. Matka czytała po angielsku zdania i kazała córce powtarzać, przypominała nauczycielkę gry na fortepianie. Młoda, choć bardzo surowa, nie pozwalała córce na pomyłki. Każdy błąd kończył się powtórką całego zdania...
Jechałem tak przez pół Ukrainy, słuchając angielskiego z rosyjskim akcentem i myślałem, czego my możemy ich nauczyć? W wagonie było bardzo ciepło, zgaszono główne oświetlenie, pasażerowie powoli umilkli. Zamiast rozmów, słychać było chrapanie.
Niczego nie możemy ich nauczyć, nie trzeba. Sami rozwiążą swoje sprawy i urządzą kraj. Patrzenie na Ukrainę jak na głupszą, młodszą siostrę Polski, która niczego nie umie i nie wie, jak żyć, jest upokarzające dla tego narodu. Oni tam nie czekają na nasze mądrości. Rozmawiałem z wieloma osobami, z członkami organizacji Azow, z działaczami Samopomocy mera Lwowa, z wieloma wolontariuszami pomagającymi żołnierzom. Ostatnią rzeczą, której potrzebują od Polski, jest mówienie im, jak mają żyć.
BARTOSZ GONZALEZ
Ukraina południowa. Na rynku w Odessie
obowiązuje zdrowy rozsądek i wolność gospodarcza.
Sanepid, na szczęście, jeszcze tu nie dotarł
Stoisko polskiej (iławskiej!) firmy Bi-Es
w jednym ze sklepów w Odessie
Śp. prezydent Lech Kaczyński ma swoją ulicę w Odessie